strone wstajacego dnia.

Gdy wreszcie nadszedl wieczor, Dennis rozbil oboz pod drzewami na brzegu strumyka. Nie chcac ryzykowac rozpalania ogniska, zaczal sie zmagac z rozklekotana maszynka spirytusowa, w ktora zaopatrzyl go Brady. W koncu zaplonal rachityczny ognik i Dennis mogl przyrzadzic sobie ledwie letnia breje z odwodnionego, mrozonego gulaszu.

„Bede musial zaczac polowac” — pomyslal. Jednak, bez wzgledu na pomyslne warunki testow biochemicznych, z duzym niepokojem myslal o koniecznosci strzelania do przedstawicieli miejscowej fauny. A jesli tutejsze „kroliki” naprawde sa filozofami? Czy mogl miec pewnosc, ze istota, w ktora akurat celuje, nie jest inteligentna?

Po uporaniu sie z posilkiem wlaczyl „straznika” — obozowy alarm. Bylo to urzadzenie nie wieksze niz dwie talie kart, z malym monitorkiem i rownie niewielka, obrotowa antena. Musial w nie kilkakrotnie puknac, zanim zaczelo dzialac.

Kupujac je, Brady znowu postanowil oszczedzic pieniadze Instytutu. „Ostrzeze mnie pewnie dwie sekundy przed tym, jak tutejszy odpowiednik slonia zacznie tratowac moj plecak” — westchnal.

Ulozyl sie w spiworze, z pistoletem iglowym przy boku, i przez szczeliny w baldachimie galezi spojrzal na niebo i na gwiazdy. Konstelacje byly zupelnie mu nie znane.

To raz na zawsze kladlo kres teorii o rownoleglej Ziemi. Dennis wykreslil trzy rownania ze swej pamieciowej tablicy. Czekajac na nadejscie snu, nadawal im imiona.

Na poludniu, w kierunku gor, Alfresko Potezny zmagal sie z ogromnym wezem Stetoskopem. Przenikliwe oczy bohatera blyszczaly troche nierowno — jedno czerwone i mrugajace, drugie zielone i stale. Zielone oko moze byc planeta. Jezeli przez nastepnych kilka nocy wyraznie zmieni swoje polozenie, bedzie musial pomyslec o odrebnej dla niego nazwie.

Ponad Alfreskiem i Stetoskopem Chor Dwunastu Dziewic nucil podklad dla Cosell Gadatliwego, ktory monotonnym zaspiewem opisywal potezne zmagania Alfreska. Bez znaczenia bylo to, iz walczacy me poruszyli sie przez tysiaclecia.

Konferansjer znalazl w sobie dosc natchnienia, zeby wypelnic przerwy.

Dokladnie ponad glowa Dennisa jechal Robot, kanciasty i niewzruszony na drodze wykonanej z miliarda malenkich cyferek. Scigal Czlowieka z Trawy… kosmite.

Dennis poruszyl sie. Chcial spojrzec w strone, w ktora Czlowiek z Trawy tak uparcie dazy. Chcial przekrecic glowe. W koncu, z blogoscia nadchodzaca wraz z sennymi marzeniami, zdal sobie sprawe, ze juz od pewnego czasu gleboko spi.

* * *

Doszedl do drogi popoludniem czwartego dnia.

Jego dziennik pekal od notatek o wszystkim, od drzew do owadow, od formacji skalnych do lokalnych odmian wezy i ptakow. Probowal nawet rzucac kamienie z urwiska i mierzyc czas ich upadku, zeby okreslic sile tutejszej grawitacji. Wszelkie obserwacje zdawaly sie podtrzymywac go w przekonaniu, ze to miejsce co prawda nie jest Ziemia, ale za to jest piekielnie do Ziemi podobne.

Mniej wiecej polowa miejscowych zwierzat miala scisle odpowiedniki w jego rodzinnym swiecie. Druga polowa nie przypominala niczego, co kiedykolwiek widzial.

Dennis zaczynal juz czuc sie jak doswiadczony badacz — podroznik — jak Darwin albo Wallace, albo Goodall. A najprzyjemniejsze bylo to, ze jego buty chyba juz sie rozchodzily.

Z poczatku szczerze ich nienawidzil. Ale potem, po wstepnych bolesnych pecherzach, z dnia na dzien stawaly sie coraz wygodniejsze. Reszta ekwipunku ciagle wprawiala go w rozdraznienie, ale i do niej zaczynal sie stopniowo przyzwyczajac.

„Straznik” ciagle budzil go kilkakrotnie w ciagu nocy, jednak Dennis zaczynal sobie radzic z jego malenkimi pokretlami. Urzadzenie juz nie zaczynalo buczec za kazdy razem gdy wiatr przegnal suchy lisc przez obozowisko.

Ostatniej nocy jednak obudzil sie niespodziewanie i zobaczyl stado czworonogow o owlosionych kopytach, przemierzajace skraj obozu. Gapily sie wielkimi oczami w swiatlo trzymanej bardzo niepewna reka latarki. Potem spokojnie odeszly.

Gdy pomyslal o nich z wiekszym spokojem, wydaly mu sie one zupelnie niegrozne, jednak mimo wszystko ciekawe, dlaczego „straznik” go przed nimi nie ostrzegl?

* * *

Wszelkie zwiazane z ekwipunkiem troski wyparowaly mu z glowy, gdy zbiegal ostatnim piaszczystym stokiem ku drodze. Na dole zrzucil plecak i uklakl przy jej niewysokiej krawedzi.

To byl stara droga, szerokosci zaledwie wystarczajacej dla ziemskiej polciezarowki. Wila sie, wznosila i opadala, dostosowujac sie do uksztaltowania terenu, zamiast sie przezen przebijac jak szosy budowane na Ziemi. Jej krawedzie byly poszarpane, jakby podczas kladzenia nawierzchni nikt nie zadal sobie trudu ich wyrownania.

Blyszczaca nawierzchnia byla gladka i jednoczesnie bardzo mocna. Dennis stanal na niej, potem przeszedl kilka krokow. Probowal ja zadrapac metalowa sprzaczka, skropil ja takze woda z buklaka. Nawierzchnia zdawala sie zapewniac bardzo dobra przyczepnosc i wygladala na odporna na wszelkie wplywy atmosferyczne.

Jej srodkiem biegly, wijac sie i skrecajac dokladnie jak szosa, dwa waskie wyzlobienia, odlegle od siebie o jeden i cztery dziesiate metra. Dennis uklakl, zeby zajrzec w jeden z tych kanalikow, i stwierdzil, ze jego przekroj jest idealnie polkolisty. Wewnetrzna powierzchnia byla w dotyku gladka i sliska.

Po ogledzinach usiadl na pobliskim pniaku, pogwizdujac z cicha.

Ta szosa byla bardzo zaawansowanym technologicznie produktem. Szczerze watpil, czy tego rodzaju nawierzchnia moglaby zostac wykonana na Ziemi.

Ale skad w takim razie te poszarpane brzegi? Skad poskrecany, nieefektywny bieg szosy? I czemu maja sluzyc te rowki? To wszystko bylo zupelnie niezrozumiale, nalezalo do tej samej kategorii zjawisk, co sposob, w jaki zniszczono mechanizm powrotny i roboty. Tubylcy chyba mysleli zupelnie inaczej niz ludzie.

Jeszcze przy sluzie Dennis stwierdzil, ze zniknela wiekszosc metalowych czesci zevatronu. Wtedy myslal, iz moze to oznaczac, ze ten swiat cierpi na niedobor metali. Jednak podczas kilku spedzonych w drodze dni zauwazyl co najmniej trzy obszary, na ktorych rudy zelaza i miedzi wystepowaly w duzych ilosciach i byly latwo dostepne.

To byla tajemnica. I tylko jedna droga prowadzila do jej wyjasnienia.

Po stronie zachodniej szosa wspinala sie wysoko na gorskie zbocza. Na wschodzie opadala ku szerokiemu wododzialowi. Dennis podniosl plecak i poszedl wzdluz drogi, oddalajac sie od przedwieczornego slonca — w strone, w ktorej mial nadzieje znalezc cywilizacje.

* * *

Nie byla to mysl, do ktorej latwo sie bylo przyzwyczaic, jednak Dennis zaczal dochodzic do wniosku, ze chyba troche zle ocenil Bernalda Brady’ego.

Myslal o tym pierwszej nocy po dotarciu do szosy, podgrzewajac na maszynce garnek zupy. Byc moze rzeczywiscie byl niesprawiedliwy dla swego starego, instytutowego rywala. Podczas kilku pierwszych dni w tym swiecie bardzo czesto narzekal na jakosc ekwipunku, obarczajac Brady’ego wina za pecherze na stopach, za starta skore na ramionach i za fatalny smak prowiantu. Jednak wraz z uplywem dni te wszystkie problemy tracily na ostrosci. Najwyrazniej potrzebowal jedynie czasu, zeby sie przyzwyczaic. Brady po prostu byl wygodnym kozlem ofiarnym, na ktorym mozna bylo wyladowywac frustracje pierwszych dni pobytu tutaj.

Teraz, gdy juz nauczyl sie obchodzic z maszynka, okazalo sie, ze dziala ona znakomicie. Pierwszy pojemnik paliwa skonczyl sie w ciagu jednego dnia. Jednak nastepny wystarczyl juz na znacznie dluzej i duzo lepiej podgrzewal jedzenie. Okazuje sie, ze potrzebna byla jedynie odrobina praktyki. A takze, jak z lekka nieskromnie sobie przyznal, smykalka do techniki.

W czasie, w ktorym zupa sie gotowala, Dennis z nowym szacunkiem przyjrzal sie „straznikowi”. Zabralo mu

Вы читаете Stare jest piekne
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату