Ciagle mruczal pod nosem, stojac w ciemnosciach na srodku szosy, gdy z pobliskiej galezi cos skoczylo mu na glowe, owijajac sie mocno wokol oczu i zmuszajac do slepego, pelnego potkniec i uderzen o drzewa tanca.
— Co za piekielny pomysl straszyc mnie w ten sposob? — spytal Dennis oskarzajacym tonem. — Moglem naprawde mocno w cos uderzyc i zrobic krzywde nam obu!
Obiekt jego gniewu obserwowal go z lezacego dwa metry dalej kamienia. Zielone oczka blyszczaly odblaskiem plomienia maszynki. Chochlak ziewnal z zadowoleniem, najwyrazniej uwazajac, ze zart byl znakomity, a Dennis robi z igly widly. — Niech szlag trafi wszystkie maszyny i tubylcow! A poza tym, gdzie ty wlasciwie byles przez ostatnie cztery dni, co? Oto wyrywam cie z lap Bernalda Brady’ego, ratujac przed losem gorszym niz nuda, i wszystko, czego chce w zamian to przyjaciel, ktory zna te okolice. I co sie dzieje? Tak zwany przyjaciel” zabiera sie przy pierwszej okazji, skazujac mnie na taka samotnosc, ze w koncu zaczynam mowic do samego siebie… lub co gorsza, do malego, grubego, latajacego prosiaka, ktory nie rozumie ani slowa z tego, co mam do powiedzenia…! Dennis stwierdzil, ze wreszcie przestaly drzec mu dlonie. Nalal sobie kubek zupy. Dmuchajac na nia, pomrukiwal jeszcze pod nosem, ale czul, ze zlosc zaczyna mu juz powoli przechodzic.
— Durni, dowcipkujacy E.T… przekleci niestali kosmici… Spojrzal znad kubka na malenkiego zwierzaka. Chochlak wywiesil jezyk jak pies. Ich oczy sie spotkaly.
Dennis westchnal z rezygnacja. Nalal troche zupy do odwroconej pokrywki menazki. Chochlak przyskoczyl do niej i zaczal chleptac ze smakiem, od czasu do czasu spogladajac na Dennisa.
Kiedy juz skonczyli, Dennis oplukal naczynia i wczolgal sie z powrotem do spiwora. Podniosl „straznika” i zaczal go regulowac. Chochlak natychmiast znalazl sie przy nim.
Dennis staral sie go ignorowac, ale nie potrafil juz dluzej podtrzymywac w sobie gniewu — chochlak spogladal na niego w ten swoj szczegolny sposob, mruczal, patrzyl z oczywista fascynacja, jak Dennis manipuluje pokretlami malego urzadzenia.
Dennis wzruszyl ramionami i podniosl zwierzaka z ziemi.
— Jak to wlasciwie jest z toba i maszynami? Przeciez na pewno nie mozesz ich uzywac. Widzisz? — Potrzasnal malymi lapkami. — Nie masz palcow!
Po wylaczeniu maszynki zrobilo sie cicho i ciemno, lesna noc zamknela sie wokol nich jak morze spokoju wokol malej wyspy. Wkrotce Dennis zaczal opowiadac chochlakowi o konstelacjach i o wszystkich innych rzeczach, ktore odkryl.
I stwierdzil, ze naprawde dobrze jest miec znowu towarzystwo, nawet jesli mialoby to byc stworzenie z innej planety, nie rozumiejace ani slowa z tego, co sie do niego mowilo.
III. NOM DE TERRE
Nastepnego dnia droga zaczela schodzic w dol ku szerokiej dolinie rzeki.
W pewnej chwili jadacy na ramieniu Dennisa chochlak pisnal radosnie i z mijanej galezi zerwal kisc duzych, purpurowych jagod. Zaczal zuc kilka z nich i po szczece pociekl mu ich sok. Gdy zaoferowal reszte czlowiekowi, ten uprzejmie odmowil.
Dennis zaczynal sie czuc juz calkiem dobrze. Wrocily jego dawne obozowe umiejetnosci. Plecak, po znalezieniu wlasciwych wezlow, stal sie bardzo wygodny. Idac po elastycznej nawierzchni szosy, mial wrazenie, ze buty — calkowicie juz rozchodzone — sa miekkimi uzupelnieniami jego wlasnych stop. Naprawde zaczynal sie dobrze bawic.
Jednak wiedzial, ze las wkrotce sie skonczy. Ciagle bez odpowiedzi pozostawalo pytanie, co zrobi, gdy wreszcie dotrze do cywilizacji.
Jakimi stworzeniami sa tubylcy? Czy ich technika jest dostatecznie wysoko rozwinieta, zeby mogli mu pomoc w odbudowie polowy zevatronu?
Co wazniejsze, czy przypadkiem nie zdecyduja sie ladnie posegregowac, wedlug rozmiarow i kolorow, czesci, jak to juz ktos zrobil z czesciami zevatronu?
Byc moze na poczatek calkiem niezlym pomyslem jest troche tubylcow poszpiegowac.
— To zupelnie proste! Jezeli rysy ich twarzy sa nieco inne niz moje, uzyje po prostu rzecznego blota, zeby przyprawic obie falszywe anteny i szypulki oczne, i juz po klopocie! Byc moze bede musial usunac sobie nos i oczywiscie nieco wydluzyc szyje, ale to jest kwestia najwyzej kilkunastu centymetrow. Ciekawe tylko, czy bede potrzebowal lusek.
W czasie marszu przychodzily mu do glowy scenariusze rozwoju sytuacji.
Wiem! Bede sie staral odnalezc wiejska rezydencje ekscentrycznego, bogatego naukowca G’zvreepa. Rozpoznam ja po kopule obserwatorium astronomicznego, wyraznie gorujacej nad zachodnim skrzydlem palacu.
Masz racje, Dennis. Gdy zapukasz, uprzejmy stary uczony osobiscie otworzy ci drzwi, wyslawszy sluzbe wczesniej do lozek, zeby mu nie przeszkadzala w poszukiwaniu komet. W pierwszym momencie, widzac cie, twoje obrzydliwie plaskie oczy, miliony twych wasow czaszkowych, zamacha platami plucnymi w odruchu obrzydzenia, jednak kiedy podniesiesz dlon w uniwersalnym gescie pokoju, szybko wprowadzi cie do srodka, mowiac: »Wchodz predzej! Dzieki niech beda Gixgaxowi, ze trafiles najpierw do mnie!«
Na lace obok szosy Dennis znalazl slady obozowiska. Popiol w ognisku byl jeszcze cieply. Odlozyl plecak i postawil „straznika” na jednym ze znajdujacych sie w poblizu duzych kamieni. Chochlaka postawil na drugim.
— No dobrze, bystrooki — powiedzial do zwierzaka — zobaczymy, czy nadajesz sie do czegos wiecej niz tylko do towarzystwa. Stoj tu na warcie, gdy tymczasem ja wykonam powazna prace detektywistyczna.
Chochlak przekrzywil kpiaco leb, potem ziewnal.
— Hmmm. Twoje zachowanie wskazuje tylko, jak malo naprawde wiesz. Ja juz cos znalazlem! — Wskazal palcem ziemie. — Patrz. Slady stop!
Chochlak prychnal. Najwyrazniej to odkrycie nie zrobilo na nim najmniejszego wrazenia. Dennis westchnal. Gdzie jest entuzjastyczna publicznosc, gdy najbardziej jej potrzebujemy?
W ziemi znajdowalo sie duzo glebokich wgniecen — zapewne zrobionych przez wielkie zwierzeta pociagowe — i mniejsze slady, ktore moglyby byc zostawione przez niepodkutego kucyka. Lezace tu i owdzie odchody rowniez wskazywaly na to, ze ten swiat rzeczywiscie ma wsrod swej fauny jakies bliskie odpowiedniki koni.
Po zakonczeniu badania sladow zwierzecych Dennis zajal sie poszukiwaniem jakiegos wyraznego odcisku stop istot dwunogich i wkrotce stwierdzil, ze wszyscy w tej karawanie byli obuci.
Z ostrych zarysow bieznikowanych podeszew w sposob oczywisty wynikalo, ze ci ludzie uzywali podobnych butow jak on. Te slady stanowily niepodwazalny dowod istnienia wysokiej techniki. Wzor bieznika w przypadku kazdego z nich byl identyczny… jakby komputer opracowal najlepszy, idealny wariant, ktory nastepnie zostal skierowany do masowej produkcji. Chodzil po obozowisku, rozgladajac sie z podnieceniem, az wreszcie przyszla mu do glowy pewna mysl.
Zatrzymal sie i podniosl swoja lewa stope. Dosc niezdarnie usilowal dostrzec podeszwe buta. Wreszcie chwycil stope i odkrecil ja — nieco zbyt gwaltownie, gdyz stracil rownowage i runal na plecy.
Spojrzal na wzor bieznika swego buta i ciezko westchnal. Byl on identyczny z wzorem na sladach. Albo tutejsze komputery doszly do takiego samego rozwiazania co ziemskie, albo…
Rozejrzal sie wokol. Slady butow byly wszedzie. Bez watpienia niemal wszystkie zostaly zrobione przez niego samego.
Rozleglo sie popiskiwanie, ktore brzmialo podejrzanie podobnie do smiechu. Dennis odwrocil sie i spojrzal na chochlaka. Zwierzak wyszczerzyl zeby w swoj normalny sposob.
— Nie waz sie cokolwiek powiedziec! — ostrzegl go Dennis.
Chociaz raz chochlak zrobil to, co mu kazano.