Nie bylo juz wlasciwie zbyt wielu innych sladow. Obok ogniska znalazl kilka rozpadajacych sie okruchow suszonego miesa. W miejscu, w ktorym trzymane byly zwierzeta, tu • owdzie lezalo rozsypane ziarno. Obok wysokiego drzewa natknal sie na ziemi na czerwona plamke. Byla troche lepka, jak krew. Znalazl slady ciagniecia czegos po ziemi oraz kepki wyrwanej siersci. Troche pozniej znalazl dlugi kosmyk wlosow, blyszczacych w porannym sloncu jak czyste zloto. Przygladal mu sie przez chwile, potem starannie zwinal i wlozyl do zapinanej kieszeni na rekawie.
Nieco blizej lasu znalazl martwe zwierze. Wygladalo jak bardziej wyrosniety kuzyn chochlaka. Mialo splaszczony nos i zeby jak igly, ale bylo wielkosci i budowy doga. Jego leb patrzyl na Dennisa tepo z odleglosci dwoch metrow od reszty ciala. Zostal odciety razem z czescia ramienia jakby przez gilotyne — lub laser o wysokiej mocy.
Przygladal sie tej scenie, gdy nagle od strony ogniska dobieglo go buczenie „straznika”. Rozejrzal sie czujnie wokol. Co tym razem sie zbliza?
Odwrocil sie w strone lasu akurat w momencie, w ktorym wylanialo sie stamtad szesc podobnych do psow bestii. Nie bardzo mial czas blizej im sie przygladac. Stwory zawarczaly — niskimi, dudniacymi glosami — i natychmiast runely ku niemu.
Pistolet iglowy znalazl sie w jego dloni, zanim jeszcze mial czas o nim pomyslec. Przez kilka ostatnich dni cwiczyl podczas marszu szybkie wyciaganie go z kabury z natychmiastowym strzalem w jakies drzewo. To cwiczenie teraz najprawdopodobniej uratowalo mu zycie.
Stojac pewnie na rozstawionych nogach, wycelowal tuz przed szarzujaca sfore i wystrzelil.
Ziemia przed zwierzetami eksplodowala, ale ogarniete zadza mordu bestie slepo gnaly przed siebie przez gejzer pylu i trawy. Dennis nie mial wyboru. Podniosl nieco lufe i znowu wystrzelil.
Sfora zmienila sie w skowyczaca mase. Chwile potem Podzielila sie na uciekajacych i martwych.
Dennis popatrzyl na czmychajace i wyjace z bolu zwierzeta na ich pokrwawionych i nieruchomych towarzyszy. Potem spojrzal na niewielka bron w swojej dloni.
Pistolet iglowy, zasilany bateria sloneczna, strugal malenkie scinki z dziwnie uksztaltowanego, wkladanego do komory amunicyjnej kawalka metalu, a potem z duza predkoscia je wystrzeliwal. Na poczatku pobytu w tym swiecie Dennis myslal, ze jest to urzadzenie niewiele skuteczniejsze od zabawki, jednak podczas cwiczen w drodze przyzwyczail sie do niego i nawet nabral don pewnego zaufania.
Teraz patrzyl na pistolet ze szczerym zdumieniem.
„Co za morderca!” — pomyslal.
Wkrotce mogl juz stwierdzic bez watpliwosci, ze zbliza sie do cywilizacji.
Szosa znacznie sie poszerzyla, niektore ze stokow wzgorz nosily slady uprawy. Gesty zywoplot oddzielal teraz droge od pol po jej obu stronach. Patrzac pomiedzy galeziami, Dennis dostrzegal pasace sie na lakach stada zwierzat.
Niedlugo powinien sie natknac na tubylcow. Jednak przypadkowe spotkanie na drodze nie wydawalo mu sie najlepszym sposobem na pierwszy kontakt. Poza tym wcale nie mial ochoty stykac sie z ta bronia, ktora tak gladko odciela leb znalezionemu w obozowisku zwierzeciu. Zdecydowal, ze chyba bedzie lepiej, jesli przez jakis czas trasa jego wedrowki bedzie biegla obok drogi.
Zaczal rozgladac sie za szczelina w zywoplocie. Gdy wyjal maczete i zaczal nia rabac w miejscu nieco wezszym niz inne, chochlak obudzil sie z drzemki na szczycie plecaka. Skoczyl na wysoka galaz i przysiadl tam, spogladajac na Dennisa z wyrazna pretensja o przerwanie sjesty.
Dennis stwierdzil, ze zamiar wyciecia sobie drogi przez zywoplot wcale nie jest latwy w realizacji. Ciezkie ostrze odskakiwalo od galezi, ledwie je szczerbiac.
Przyjrzal sie maczecie z niesmakiem. Dotychczas wlasciwie jej nie uzywal. Ostrze bylo pokryte plamami rdzy i zupelnie powiedzial kilka cieplych slow na temat Bernalda Brady ’ego, pocieszajac sie tym, ze jednak nie ocenial tego faceta zbyt niesprawiedliwie.
Gdy wysysal zadrapania na wierzchu prawej dloni, przyszla u do glowy pewna mysl. A gdyby tak uzyl tego pieknego noza, znalezionego przy sluzie zevatronu? Zrzucil plecak i wydobyl z jednej z dolnych kieszeni owiniety w plotno przedmiot. Spojrzawszy czujnie w gore i w dol drogi, polozyl zawiniatko na ziemi i rozwinal je.
Oczy rozszerzyly mu sie ze zdumienia. Tydzien temu schowal piekny, ostry, wytrzymaly noz, bedacy w oczywisty sposob produktem wysoko rozwinietej techniki. To, co teraz lezalo przed nim, ciagle robilo wrazenie, ale byl to po prostu podluzny kawalek obsydianu, przymocowany do drewnianej rekojesci mocno nawinietymi rzemieniami. Ten noz rowniez byl ostry i starannie wykonany, ale nalezal do zupelnie innej kategorii przedmiotow niz perfekcyjne narzedzie, ktore kiedys znalazl.
Poczul lekki zawrot glowy. „Prawdziwy fenomen” — powiedzial do siebie, dotykajac noza.
Zostal przywolany do rzeczywistosci przez piskliwy wrzask nad swoja glowa. Chochlak zaswiergotal do niego dwukrotnie, gwaltownie potrzasajac glowa. Potem poszybowal ku pobliskim zaroslom.
Dennis siegnal do bocznej kieszeni spodni i wyjal „straznika”. Ekranik pokazywal czerwone swiatelka na szosie, zblizajace sie w te strone.
Szybko zawinal niezwykly noz z powrotem. Tajemnica moze troche poczekac. Zarzucil plecak i na serio zabral sie do rabania maczeta. Koniecznie musi wydostac sie z tej drogi!
Kolce czepialy sie plecaka i ramienia, ktorym zaslanial twarz, przeciskajac sie przez gestwe. W koncu wyskoczyl na lake jak pestka czeresni spomiedzy palcow i runal na trawe.
Przetoczyl sie, oddychajac ciezko.
„Tym razem przynajmniej dobrze sie im przyjrze” — myslal, odczolgujac sie od wyrwy w zywoplocie. — „Dowiem sie, jak oni naprawde wygladaja!”
Znowu wyjal „straznika”. Ekran usiany byl wieloma zoltymi swiatelkami, najwyrazniej odpowiadajacymi stadom przezuwaczy, ktore Dennis uprzednio zauwazyl na zboczach wzgorz. Z boku ekranu zobaczyl dwie czerwone plamki i dwie zolte, zblizajace sie droga w te strone.
„Dwoch jezdzcow”.
Nigdzie nie mogl znalezc zielonego swiatelka, ktore oznaczalo chochlaka. Niestale stworzenie pewnie znowu go opuscilo.
Tak mocno skupil sie na czerwonych punktach na drodze, ze dluzsza chwile zajelo mu zauwazenie dwoch malych, rozowych swiatelek, ktore odlaczyly sie od pobliskiego stada zoltych. Poruszaly sie one szybko w strone centrum ekranu.
„Ida ku srodkowi” — uswiadomil sobie — „…to znaczy do mnie!”
— Ciiinn-ooooobrr-anuu!!!
Dobiegl go z tylu — wysoki, przenikliwy okrzyk, po ktorym ciarki przeszly po plecach. Okrzykowi towarzyszyl tupot biegnacych stop. Ktos go atakuje!
Siegnal ku kaburze, niewielka majac nadzieje, ze zostanie mu dana dostateczna ilosc czasu, zeby sie uzbroil. W kazdej chwili spodziewal sie uderzenia jakiegos nieznanego promienia smierci, ktory przetnie go na pol.
— Cinn-oooobrr-oj!
Obciazony plecakiem, z trudem przetoczyl sie na brzuch, starajac sie jednoczesnie podniesc bron. Wyciagnal pistolet przed siebie w dwoch drzacych dloniach, gotowy natychmiast strzelac do… Do psa.
Zamrugal, ciagle celujac… do malego pieska, ktory zawarczal na niego i natychmiast czmychnal, chowajac sie za para krotkich, cienkich nog… koscistych i poobijanych nog malego chlopca.
Dennis podniosl wzrok z niedowierzaniem.
Najgrozniejsza bronia, jaka zobaczyl, byl kij pastuszy, trzymany przez podrostka o skoltunionych wlosach i umorusanej twarzy.
Pierwszy myslacy kosmita, z jakim Dennis nawiazal kontakt odrzucil z oczu pasmo niesfornych, brazowych wlosow i wydyszal:
— .liitooojeeee-aaanyeee… — Chlopiec posapywal z podniecenia. — Ceeeceee-wiideeec-muuu-tat?
Dennis, nieco oszolomiony z zaskoczenia, zdal sobie jednak sprawe, ze lezac w taki sposob, wyglada zapewne dosc niemadrze. Powoli, jakby nie chcac sploszyc chlopca, podniosl sie na nogi.
Postanowil, ze na razie nie bedzie myslal nawet przez chwile o tym, jak bezsensowne jest znajdowanie