ono podobne do tych nietlukacych sie talerzy, ktore mozna znalezc w domach na calej Ziemi. Jednak po blizszym przyjrzeniu sie stwierdzil, ze ten talerz jest zrobiony z cienkiej jak wafel i wypolerowanej do doskonalosci drewnianej plytki.
»Jezeli kiedykolwiek uda mi sie naprawic zevatron i jesli zaczniemy prowadzic handel z ta kultura, beda mogli sprzedawac nam miliony takich naczyn! Ich fabryki beda pracowaly dwadziescia cztery godziny na dobe!”
Potem przypomnial sobie zwierzeta pociagowe, zaprzezone do slizgajacych sie bezglosnie wozow.
„Co tu sie dzieje?”
Obrzuciwszy tesknym wzrokiem piekna siekiere obok drzwi, z rezygnacja podniosl wyrob jaskiniowca i poszedl rabac drewno na zapleczu domu.
IV. NAJKROTSZA DROGA DO CARNEGIE HALL
Miasto Zuslik lezalo na dnie rozleglej doliny, w miejscu, w ktorym niskie wzgorza po obu stronach tloczyly sie w poblize szerokiej, leniwie plynacej rzeki. Okolica byla gesto zalesiona, z polami uprawnymi rownomiernie rozrzuconymi miedzy plachtami lasu. Miasto rozsiadlo sie tuz nad rzeka, na skrzyzowaniu kilku drog.
Z lezacego na zachod od Zuslik zbocza Dennis widzial, ze miasto otacza gorujace nad zakretem rzeki wzgorze. Na szczycie tego wzgorza, wznoszac sie ponad inne budynki, stala ciemna, przysadzista wieza, zbudowana z plaskich, nalozonych na siebie warstw — jak wielki, ciemny tort weselny.
Instytutowa luneta pozwalala dostrzec mrowcze kolumny ludzi, maszerujacych po podworcach wokol fortecy. Promienie sloneczne blyskaly od czasu do czasu na ostrzach wysoko uniesionej broni. Na wiezy, w podmuchach omiatajacego doline wiatru, lopotaly proporce.
Nie mozna bylo w tej budowli nie rozpoznac domu miejscowego moznowladcy. Po tym wszystkim, co slyszal o baronie Dennis mial gleboka nadzieje, ze jego poszukiwania nie zlozenia tam wizyty.
przedwczoraj wieczorem przyszedl do niego Tomosh. Wszedl ostroznie do stodoly, w ktorej Dennis moscil sie na sianie, usilujac zrobic wrazenie, ze chce tylko powiedziec osciowi dobranoc. Jednak Dennis wiedzial, ze naprawde chlopak szuka wspolczucia i sympatii, ktorych jego surowa ciotka zapewne nie miala w nadmiarze.
Tomosh zostal w stodole kilka godzin, wymieniajac z Dennisem opowiesci. To byla uczciwa wymiana. Dennis mial okazje pocwiczyc wymowe — oswajajac sie z dziwna, coylianska odmiana angielskiego — a Tomosh, ku swemu wielkiemu zadowoleniu, dowiedzial sie sporo o Piotrusiu Panu i o zwyczajach Kubusia Puchatka.
Dennis niezbyt poszerzyl swoja wiedze na temat stanu coylianskiej technologii — ale tez nie oczekiwal tego po rozmowie z malym chlopcem. Sluchal jednak uwaznie opowiadanych przez Tomosha „przerazajacych” historii o czerniawcach i innych slynnych straszydlach, a takze legend o starozytnych, dobrotliwych smokach, pozwalajacych ludziom przemierzac niebo na swym grzbiecie. Wszystkie te opowiesci starannie notowal w pamieci, gdyz nigdy nie wiadomo, jaka informacja moze okazac sie przydatna w przyszlosci.
Bardziej istotne, jak przypuszczal, byly wzmianki Tomosha na temat barona Kremera, ktorego dziadek kilkadziesiat lat temu przyprowadzil z polnocy plemie gorali i odebral Zuslik staremu ksieciu. Kremer sprawial wrazenie czlowieka, od ktorego lepiej trzymac sie z daleka. Taka przynajmniej byla opinia Tomosha, poniekad potwierdzona tym, co baron zrobil z rodzina chlopca.
Mimo pragnienia, zeby dowiedziec sie czegos wiecej, Dennis zdawal sobie sprawe, ze baron Kremer nie jest w tej sytuacji najlepszym tematem rozmowy. Stara piosenka obozowa odwrocil uwage chlopca od klopotow i wkrotce Tomosh smial sie radosnie i klaskal w dlonie. Zasypiajac na sianie obok Dennisa, nie pamietal juz o nieszczesciu, ktore spadlo na niego kilka godzin wczesniej.
Dennis mial mile uczucie spelnienia dobrego uczynku. Zalowal tylko, ze nie moze dla tego chlopca zrobic nic wiecej.
Nastepnego ranka ciotka Biss, malomowna do konca, dala mu na odchodnym plocienne zawiniatko z serem i chlebem Tomosh, zegnajac sie, po mesku wstrzymywal lzy. Dojscie z farmy tutaj, w poblize Zuslik, zajelo tylko jeden dzien i nastepny poranek.
Po drodze wypatrywal malej, rozowej istoty o blyszczacych, zielonych oczach. Jednak chochlak sie nie pokazal. Wygladalo na to, ze tym razem opuscil go na dobre.
Dennis przyjrzal sie miastu ze znajdujacego sie w poblizu urwiska. Gdzies w tej twierdzy ojciec chlopca byl wieziony za tajemnicze i calkowicie niezrozumiale zbrodnie… za to, ze byl „zbudowany tak samo” jak jego wladca, a poza tym — ze sprawnie poslugiwal sie narzedziami. Dennis poczul prawdziwa ulge dowiadujac sie, ze przynajmniej on w niczym barona nie przypomina.
Po pewnym czasie doszedl do wniosku, ze przygladajac sie miastu z oddali, nie dowie sie o nim juz niczego wiecej. Wstal i zaczal wkladac plecak.
W tej wlasnie chwili katem oka dostrzegl jakis ruch. Odwrocil sie i… zobaczyl, ze ponad wierzcholkami drzew, wprost na niego, leci cos wielkiego, czarnego i bardzo szybkiego!
Rzucil sie na trawe i niemal dokladnie w tej samej chwili latajacy gigant przemknal nad jego glowa. Cien, ktory na niego padl, byl ogromny. Slyszal lopot i swist — halasy, mrozace krew w zylach, zapowiadajace nieuchronna katastrofe. Zdawalo mu sie, ze jedynym ratunkiem jest jak najszybsze zagrzebanie sie w murawe.
Minelo kilka przerazajacych sekund. Poniewaz nic strasznego sie nie zdarzylo, osmielil sie w koncu podniesc glowe. Rozejrzal sie goraczkowo w poszukiwaniu potwora i ze zdumieniem stwierdzil, ze go nie ma!
Tomosh opowiadal mu o smokach — wielkich, dzikich bestiach, ktore wedlug legendy bronily niegdys tutejszych ludzi przed jakimis smiertelnymi wrogami. Jednak Dennis odniosl wrazenie, ze naleza one do odleglej przeszlosci, ze znajduja sie tam, gdzie jest miejsce wszystkich wyimaginowanych stworzen z dzieciecych basni!
przeszukal wzrokiem horyzont i w koncu odnalazl czarna, skrzydlata sylwetke. Opadala w strone miasta. Wciaz czujac nienaturalna suchosc w ustach, wyciagnal lunete i, z pewna trudnoscia ustawiajac ostrosc, skierowal ja w strone zamku.
Patrzyl z niedowierzaniem. Dobra chwile zajelo mu zrozumienie — nie bez odczuwalnej ulgi — ze to wcale nie jest zaden „smok”. Mahoniowy potwor byl po prostu latajaca maszyna, ktora teraz wyladowala lekko jak piorko i zatrzymala sie po krotkim hamowaniu. Z rzedu duzych szop na zamkowym podworcu wybiegly ku niej male figurki. Z maszyny wyszli dwaj ludzie — najpewniej piloci — i szybkim krokiem, nie ogladajac sie za siebie, poszli w strone zamku.
Dennis opuscil lunete. Czul sie troche glupio, ze doszedl do tak dramatycznych konkluzji w sytuacji, ktora miala znacznie prostsze wytlumaczenie. Przeciez to wcale nie jest takie dziwne, ze mieszkancy tej planety znaja tajemnice lotu, prawda? Natknal sie juz na dostatecznie wiele oznak wysoko rozwinietej techniki.
Jednak samolot lecial niemal zupelnie bezglosnie, a w kazdym razie nie towarzyszyl mu ryk silnikow. To intrygujace. Byc moze trzeba bedzie jeszcze raz, tym razem powazniej, zastanowic sie nad antygrawitacja.
Istnial tylko jeden sposob, zeby dowiedziec sie czegos wiecej. Podniosl sie i otrzepal, potem zarzucil plecak i ruszyl w dol ku miastu.
Targ na zewnatrz miejskich murow wygladal niemal tak samo, jak jakikolwiek nadrzeczny bazar na Ziemi. Byl pelen krzyku i nawolywan, i pojawiajacych sie znikad, rozbieganych chlopiecych gangow, najwyrazniej nie majacych zbyt uczciwych zamiarow. Ze sklepow i skladow dochodzily mocne, zdecydowane zapachy, od bogatej woni jadla do ostrego pizma pociagowych zwierzat.
Dennis wszedl na targowisko z mina czlowieka, ktory dokladnie wie, co ma tu do zalatwienia. W kazdym razie taka mial nadzieje. Roznorodnosc strojow, jakie widzial wokol siebie, sprawiala, ze w swoim ubraniu nie czul sie dziwacznie i obco. Mial wrazenie, ze buty, spodnie i koszula to ubior tutaj zupelnie normalny. Niektorzy niesli nawet, podobnie jak on, swoje bagaze na plecach.
Przeszedl obok mezczyzn rozpartych przy stolikach przydroznej kafejki. Zatrzymalo sie na nim kilka spojrzen, jednak jesli byla w nich ciekawosc, to chyba tylko przelotna.
Zaczal oddychac nieco swobodniej. „Byc moze uda mi sie dotrzec bez specjalnych przeszkod do jakiegos miejscowego uniwersytetu” — pomyslal z nadzieja. Mial wyrobione zdanie na temat ludzi, z ktorymi chcialby tutaj nawiazac kontakt.
Na Ziemi nawet w starozytnosci i sredniowieczu istnialy grupy ludzi oswieconych, a tubylcy najwyrazniej