tutaj, w zupelnie obcym swiecie, ziemskiego chlopca — osmiolatka, na pierwszy rzut oka. Z takich mysli nie moglo wyniknac nic dobrego. Zmusil sie do skupienia uwagi na problemie jezyka. W wypowiadanych przez chlopca dzwiekach bylo cos dziwnie znajomego, mial wrazenie, ze juz kiedys je slyszal.
Usilowal przypomniec sobie, czego sie nauczyl na wykladach z lingwistyki, na ktore dobrowolnie uczeszczal podczas studiow. A wiec nauczyl sie, ze istnieje kilka dzwiekow, majacych jednakowe znaczenie dla niemal wszystkich istot ludzkich. Antropolodzy zwykli poslugiwac sie nimi w poczatkowych stadiach kontaktu z nowo odkrytymi plemionami.
Przelknal sline i zaryzykowal uzycie jednego z nich.
— Hmmm? — powiedzial.
Chlopiec zdolal juz odzyskac panowanie nad swym oddechem. Z westchnieniem, mowiacym na jak wielka probe wystawiana jest jego cierpliwosc, powtorzyl:
— Chcecie widziec mego tatke, panie?
Dennis niemal sie zachlysnal. W koncu udalo mu sie zmusic glowe do potwierdzajacego ruchu w gore i w dol.
Szczeniak biegal wokol, obszczekujac ich stopy. Chlopiec — powiedzial, ze ma na imie Tomosh — maszerowal z powaga obok Dennisa, prowadzac go poprzez pofaldowana lake w strone swego domu.
W pewnej chwili Dennis zobaczyl przez szczeliny w zywoplocie dwoch jezdzcow. Zanim stwierdzil, ze zrodlem pojawienia sie na ekranie „straznika” groznych, czerwonych swiatelek jest jadaca spokojnie na wlochatych kucykach para farmerow, przez kilka minut kryl sie, ku zdumieniu chlopca, w jakims dolku w ziemi.
Zaczynal dopiero znajdowac w sobie odwage, zeby myslec o sytuacji, w jakiej sie znalazl. Ze wszystkich mozliwych kontaktow z inteligentnymi istotami pozaziemskimi ten byl chyba najbardziej pozadany, a jednoczesnie najdziwniejszy.
Nie potrafil jednak chocby zaczac sobie wyobrazac, jak to sie stalo, ze w tym swiecie znalezli sie ludzie.
— Tomosh? — zagadnal.
— Tak, pszepana? — Chlopiec modulowal glos w sposob, ktory dla Dennisa ciagle byl przeszkoda w rozumieniu sensu slow.
Maly spojrzal w gore wyczekujaco. Dennis milczal, zastanawiajac sie, od czego powinien zaczac. Nie bardzo wiedzial, o co ma pytac.
— Eee, czy twemu stadu nic sie nie stanie w czasie, gdy odprowadzisz mnie do rodzicow?
— Nie, stoganom nic nie bedzie. Psy pilnuja. Ja tylko musze isc liczyc je dwa razy na dzien i krzyczec, jak brak ktorego.
Przeszli w milczeniu nastepnych kilkadziesiat krokow. Dennis nie mial zbyt wiele czasu na przygotowanie sie do spotkania z doroslymi. Nagle poczul, ze zaczyna narastac w nim trema.
Przed spotkaniem chlopca przyzwyczail sie do mysli, ze jest tu istota obca, innoplanetarna i bedzie musial starac sie przezyc w zgodzie z logika takiego zalozenia. Na przyklad, zostac zabitym przy pierwszym spotkaniu przez nienawidzace ssakow, inteligentne mrowki, byloby tylko parszywym, jednak naturalnym i nie dajacym sie uniknac pechem. Nic na to nie moglby poradzic.
Jednak na sposob, w jaki beda na niego reagowali miejscowi ludzie, bedzie mialo wplyw jego wlasne zachowanie. Prosta pomylka w formulce grzecznosciowej — chocby przejezyczenie — moze wszystko zrujnowac. I w tym przypadku wina bedzie lezala po jego stronie.
Byc moze dziecku powinien zadac pytania, ktore u doroslych wywolalyby tylko podejrzliwosc. — Tomosh, czy tu w poblizu jest duzo gospodarstw?
— Nie, pszepana, tylko kilka. — Chlopiec sprawial wrazenie dumnego z tego faktu. — My jestesmy prawie najdalej! Krol chce, zeby w gory, gdzie mieszkaja L’Toff, jezdzili tylko gornicy i kupcy. Baron Kremer mysli inaczej, jasne. Tatko mowi, ze baron nie ma prawa slac tam drwali i zolnierzy…
Tomosh zaczal opowiadac, jak strasznie okrutny i przewrotny jest ich lokalny wladyka i jak krol, ktory mieszka daleko na wschodzie, zrobi z nim kiedys porzadek. Po pewnym czasie opowiesc wyraznie nabrala charakteru plotki — bardzo skomplikowanej jak na tak malego chlopca… mowila wiec, jak to „Lord Hern” powoli przejmuje w imieniu barona wszystkie kopalnie i jak to z powodu klopotow z krolem juz od dwoch lat nie przyjechal do tego regionu zaden cyrk. Jakkolwiek nielatwo bylo sledzic wszystkie szczegoly, Dennis zrozumial, ze panujacym tu ustrojem jest feudalizm, a wojna najwyrazniej me jest czyms niezwyklym.
Niestety, ta opowiesc nie powiedziala mu niczego na temat poziomu miejscowej techniki. Ubranie chlopca, chociaz przybrudzone, sprawialo dobre wrazenie. Nie mialo wszytych kieszeni, ale pas z kieszeniami przypinanymi, ktory wygladal jak swiezo wyjety z katalogu firmy wysylkowej. Buty Tomosha bardzo przypominaly dobre, mocne trampki, ktore Dennis nosil jako dziecko.
Gdy weszli na niskie wzgorze, Dennis zobaczyl zabudowana bez wyraznego planu farmerska zagrode. Dom mieszkalny, stodola i sklad narzedzi staly okolo stu metrow od drogi z oslona od wiatru. Budynki i podworze otoczone byly wysoka palisada. Wedlug Dennisa to gospodarstwo wygladalo na dosc zamozne. Tomosh, nagle podekscytowany, pociagnal go za reke. Dennis niepewnie podazyl za chlopcem w dol zbocza.
Dom mieszkalny byl niskim, rozleglym budynkiem z lagodnie spadzistym dachem, blyszczacym w promieniach popoludniowego slonca. W pierwszej chwili Dennis myslal, ze swiatlo odbija sie od aluminiowych elementow konstrukcyjnych.
Jednak gdy podeszli blizej, zobaczyl, ze sciany wykonane sa z lakierowanych, wspaniale dopasowanych desek.
Stodola byla zbudowana w podobny sposob. Oba budynki wygladaly jak wyjete z reklamowego czasopisma dla rolnikow.
Dennis zatrzymal sie tuz przed brama. To byla ostatnia szansa na zadawanie glupich pytan.
— Hmm, Tomosh — powiedzial — jestem w tej okolicy obcy…
— Och, jasne, sam sie domyslilem. Smiesznie pan wyglada!
— No, tak. Wiec wlasciwie pochodze z odleglego kraju na… na polnocnym zachodzie. — Z gadaniny chlopca Dennis wywnioskowal, ze miejscowi niezbyt duzo wiedzieli o ziemiach lezacych w tym kierunku.
— Oczywiscie — kontynuowal — jestem bardzo ciekawy, jaki jest wasz kraj. Czy moglbys mi powiedziec, na przyklad, jak sie nazywa ta okolica?
Chlopiec odpowiedzial bez chwili wahania.
— To jest Coylia!
— A wiec wasz krol to jest krol Coylii?
Tomosh skinal glowa, przyoblekajac twarz w wyraz swietej cierpliwosci.
— Jasne!
— Dobrze. Wiesz, z nazwami dzieja sie czasem smieszne rzeczy. Na przyklad ludzie w roznych krajach inaczej nazywaja swiat. A jak wy go nazywacie? — Dennis byl zdecydowany na zawsze pogrzebac „Flasterie”.
— Swiat? — Chlopiec chyba nie bardzo rozumial.
— Tak, caly swiat. — Dennis wskazal ziemie, niebo. wzgorza wokol nich. — Wszystkie oceany i krolestwa. Jak wy to nazywacie?
— Aha! Tatir — powiedzial z powaga. — Taka jest nazwa swiata.
— Tatir — powtorzyl Dennis Usilowal powstrzymac usmiech. Nie brzmialo to duzo lepiej niz „Flasteria”.
— Tomosh!
Glos byl kobiecy, przenikliwy i dobiegal z budynku mieszkalnego. Z frontowych drzwi wyszla krzepko wygladajaca, mloda kobieta i znowu zawolala: — Tomosh! Chodz tu zaraz! Chlopiec zmarszczyl brwi.
— To ciocia Biss. A co ona tutaj robi? I gdzie sa mama ? — Ruszyl w strone domu, zostawiajac Dennisa w bramie.
Cos bylo wyraznie nie w porzadku. Kobieta wydawala sie powaznie zmartwiona. Uklekla i trzymajac ramiona chlopca, cos mu z powaga tlumaczyla. Wkrotce Tomosh zaczal pochlipywac.