to ladnych kilka dni, ale w koncu odkryl, ze kolor malych swiatelek na ekranie odpowiada mniej wiecej sposobowi odzywiania sie przebywajacych w poblizu stworzen. Ten zwiazek stal sie dla niego zupelnie oczywisty, gdy w pewnym momencie zauwazyl, jak sfora podobnych do lisow zwierzat podkrada sie do stada ptakow. Obserwowal na ekranie „straznika” swiatelka, odpowiadajace jednej i drugiej grupie. Byc moze mialo to cos wspolnego z temperatura ciala, ale urzadzenie bardzo wyraznie rozroznialo drapiezcow i ofiary czerwonymi i zoltymi punktami swietlnymi.
Troche go martwilo, ze potrzebowal az tyle czasu na zauwazenie i zrozumienie tego wszystkiego. Byc moze zbyt wiele uwagi poswiecal podczas drogi umyslowym zabawom w ukladanie i rozwiazywanie rownan matematycznych.
Tak czy inaczej spodziewal sie, ze jego wedrowka wkrotce dobiegnie konca. Przez caly ostatni dzien zauwazal w okolicy slady celowej dzialalnosci. I szosa stala sie nieco szersza. Niedlugo, byc moze juz jutro, natknie sie na istoty, ktore panuja w tym swiecie.
„Straznik” zamruczal w jego dloni, mala antena nagle odwrocila sie i ustawila w kierunku zachodnim. Blady dotychczas ekran rozswietlil sie, a jednoczesnie rozleglo sie brzeczenie sygnalu alarmowego.
Dennis wylaczyl dzwiek, siegnal ku kaburze i wyjal pistolet. Zgasil plomien pod garnkiem z zupa. Gdy umilkl jego cichy syk, Dennis slyszal juz tylko szelest poruszanych wiatrem lisci w lesie byla gestym labiryntem czarnych cieni. Tylko kilka bladych gwiazd mrugalo poprzez gestniejaca pokrywe chmur. W lewym dolnym rogu ekranu „straznika” pojawila sie gromada swietlnych punktow, rozciagnietych w dluga, nierowna procesje, pelznaca jak waz w kierunku centrum ekranu.
Po chwili uslyszal w oddali stlumione skrzypienia i miekkie, przypominajace parskanie dzwieki.
Punkty na ekranie rozdzielily sie na kolory. Naliczyl ponad tuzin duzych, zoltych kropek, najwyrazniej podazajacych po szosie.
Zolty byl kolorem, ktory na ekranie oznaczal istoty roslinozerne. Miedzy te zolte punkty wmieszana byla duza liczba plamek, swiecacych rozowo albo nawet jasnoczerwono. A w samym centrum procesji blyszczaly dwa malenkie zielone punkciki. Dennis nie mial pojecia, co lub kogo one reprezentowaly.
Za grupa, jakby ja sledzac, podazalo jeszcze jedno zielone swiatelko.
Obozowisko Dennisa znajdowalo sie w pewnej odleglosci od szosy, na wzgorzu. Odlozyl „straznika” i ostroznie zaczal schodzic w dol zbocza, zeby znalezc lepszy punkt obserwacyjny. Mial wrazenie, ze noc wzmacnia trzask kazdej nadepnietej po drodze galazki.
Po niedlugim czasie po lewej stronie pojawila sie slaba poswiata. Narastala coraz bardziej, rozjasniala sie, az stala sie mocnym, niemal bolesnym bialym swiatlem, slizgajacym sie po przydroznych drzewach.
Reflektory! Dennis zmruzyl oczy. Niby dlaczego czuje sie tym zaskoczony? Nie myslal chyba, ze tworcy takiej jak ta drogi nie beda potrafili jej oswietlic?
Byl dobrze ukryty w zaroslach, jednak kulil sie w obawie, ze zostanie wylowiony przez to swiatlo. Za reflektorem maszerowaly niewyrazne sylwetki, dwunogie, z poruszajacymi sie w rytm krokow ramionami.
Procesja zaczela mijac jego punkt obserwacyjny. Slyszal niskie, pelne niezadowolenia pochrzakiwanie zwierzat. Przyslaniajac oczy, wypatrzyl ogromne czworonogi, ktore ciagnely slizgajace sie bezszelestnie po powierzchni szosy pojazdy Przed kazdym z tych pojazdow wbijal sie w ciemnosc promien jaskrawego swiatla.
Z tylu, za wehikulami, maszerowaly grupy dwunogow Dennis dostrzegl ich ciezkie, zaopatrzone w kaptury stroje oraz cos, co wygladalo na ostra, polyskujaca bron, trzymana przed soba w gotowosci.
Jednak za kazdym razem, gdy jego wzrok na nowo zaczynal przyzwyczajac sie do ciemnosci, zza zakretu na zachodzie wyjezdzal nastepny pojazd, jego reflektor znowu go oslepial i zmuszal do rzucenia sie plasko na ziemie. To bylo denerwujace, ale jednoczesnie bylo chyba jedynym sposobem blizszego przyjrzenia sie pochodowi.
Przeszla nastepna grupa groznych, zakapturzonych sylwetek, a za nimi znowu czworonogie zwierzeta, ciagnace ciezkie, dziwnie ciche pojazdy. Dennis nie bardzo mogl sobie uzmyslowic, w jaki sposob one sie poruszaly. Nie widzial zadnych kol czy gasienic. Gdyby jednak unosily sie jak poduszkowce, slyszalby chyba syk, nawet huk sprezonego powietrza, prawda?
Antygrawitacja? To bylo chyba najlepiej tu pasujace wytlumaczenie. Jednak jesli rzeczywiscie to prawda, dlaczego wlasciciele wozow uzywaja zwierzecej sily pociagowej?
Moze sa oni potomkami jakiejs upadlej cywilizacji, korzystajacymi w swych kupieckich wyprawach z osiagniec dawnej nauki? Biorac pod uwage to, co zdolal zaobserwowac, taka teza wydawala sie calkiem rozsadna.
Mysl o antygrawitacji wprawila Dennisa w podniecenie. Moze to wlasnie byla ta roznica w prawach fizyki, o ktorej Brady mowil mu podczas ostatnich chwil na Ziemi?
Punkt obserwacyjny mijala ostatnia grupa zakapturzonych „wojownikow”. Ci jednak jechali, a nie szli. Ich wierzchowce potrzasaly lbami o gestych grzywach i rzaly. Wygladaly tak podobnie do owlosionych kucykow, ze Dennis, chcac zachowac trzezwosc sadu, swiadomie zaczynal podawac w watpliwosc swiadectwo swoich oczu. Zbyt kuszaca byla mysl o interpretowaniu tego, co widzial, w ziemskich kategoriach, przetarl oczy, znowu starajac sie przebic wzrokiem ciemnosci Jednak dostrzegal jedynie sylwetki, nieco ciemniejsze na tle nocy. Jeden z wierzchowcow niosl postac mniejsza niz inni jezdzcy, ubrana w wyrozniajacy sie w glebokim mroku bialy plaszcz. W tej postaci bylo cos wyraznie mowiacego, ze jest ona wiezniem. Nie posiadala blyszczacej broni, a jej rece lezaly nieruchomo na szyi zwierzecia. Przykryta kapturem glowa pochylala sie do przodu jakby z rezygnacja.
Gdy jezdzcy przejezdzali ponizej kryjowki Dennisa, ubrany na bialo wiezien podniosl glowe, potem zaczal sie odwracac, jakby chcial spojrzec ku zaroslom, w ktorych Dennis sie chowal.
Dennis skulil sie przy ziemi, czujac nagla suchosc w gardle, ale jedna z ciemnych sylwetek na czele grupy odwrocila sie w siodle i szarpnela wodze, na ktorych, jak sie okazalo, prowadzila wierzchowca wieznia. Zwierze przyspieszylo i grupa pojechala dalej, wtapiajac sie w ciemnosc.
Dennis zamrugal mocno i potrzasnal glowa, zeby ja rozproszyc. Chwile przedtem, skulony i przestraszony, doswiadczyl dziwnego zludzenia. Odniosl wrazenie, ze bialy kaptur wieznia rozchylil sie — na krociutka, niemal nieuchwytna chwile — i swiatlo gwiazd ukazalo mu smutna, przygnebiona twarz pieknej dziewczyny.
Przez dlugi czas mial ten obraz przed oczami — tak dlugi, ze niemal nie zauwazyl konca procesji.
Czul sie nieco oszolomiony. Tak, to wlasnie musi byc powod. Zbyt wielkie podniecenie wywolalo u niego rzeczywiste wizje.
Patrzyl, jak blask reflektora ostatniego pojazdu karawany pelznie po lezacym w pewnej odleglosci na wschodzie zakrecie. Ciagle nic wlasciwie nie wiedzial o technice i kulturze tubylcow. Dowiedzial sie o nich jedynie tego, iz dziela z Ziemianami niektore z mniej chwalebnych zwyczajow — na przyklad sposob, w jaki sie wzajemnie traktuja.
Chwile pozniej z drogi w dole dobiegl go cichutki warkot.
Przypomnial sobie nagle obraz na ekranie „straznika”. Osobno, dosc daleko za karawana podazala jeszcze jedna, zielona plamka. W podnieceniu zupelnie o niej zapomnial!
Podpelzl blizej, zeby miec lepszy widok. Nie bylo juz jaskrawych, oslepiajacych swiatel. Wreszcie uda mu sie cos wyrazniej zobaczyc!
Zachowujac maksymalna ostroznosc, zeslizgnal sie ze zbocza na odleglosc kilku metrow od szosy. Z poczatku niczego nie dostrzegl. Potem cichutki terkot zmusil go do spojrzenia w prawo.
Gladka powierzchnia szkla i plastiku odbijala zanikajacy blask karawany. W przycmionym swietle gwiazd widoczne bylo poruszajace sie ramie — male i zaopatrzone w kilka stawow. Na niemal nieslyszalnych, szybko obracajacych sie gasienicach szosa przemknal, kierujac sie na wschod, robot zwiadowczy z Saharanskiego Instytutu… wypelniajac doslownie otrzymane polecenia.
…zbierajac informacje o tubylcach.
Dennis z trudnoscia zdusil wrzask. „Mechaniczny idiota!” Ruszyl w strone szosy, potknal sie o wystajacy korzen drzewa i wieksza czesc drogi przebyl koziolkujac. Podniosl sie na nogi akurat w chwili odpowiedniej, zeby zobaczyc, jak maszyna, wymachujac ramieniem jakby na pozegnanie, mija zakret i znika.
Cicho, ale bardzo dosadnie zaklal. Tasmy, ktore mial robot, niewatpliwie zawieraly wszystkie potrzebne informacje. Nie mogl jednak go scigac ani nawet wezwac glosem bez zwrocenia na siebie uwagi straznikow karawany.