uparcie sie wylaczal bez wzgledu na to, co Dennis z mm robil.
Dennis westchnal i siegnal do innej kieszeni. W zawiniatku, ktore zrzucila mu Linnora, znajdowala sie skladana, smukla luneta. Na szczescie Kremer podczas daremnych prob jej otworzenia tylko lekko zarysowal obudowe.
Dennis przyjrzal sie przez lunete lezacym w dole ulicom.
Glowny bulwar na calej swej dlugosci byl wypelniony gestym tlumem — farmerami, przybylymi do miasta, zeby sprzedac produkty swojej ziemi i kupic zaczynacze, arystokratami w otoczeniu swych blizniaczych sluzacych, nielicznymi zolnierzami i kaplanami. Dennis szukal grupek, ktore moglby uznac za podejrzane.
Skupil sie na kilku mezczyznach przy koncu ulicy. Stali bezczynnie przed wejsciem do knajpy, najwyrazniej po prostu sie obijajac.
Jednak luneta powiedziala co innego. Mezczyzni byli uzbrojeni i uwaznie przygladali sie przechodniom. Mieli wydatne kosci policzkowe, charakterystyczne dla ludzi z polnocy.
Dennis poprawil ostrosc. Z budynku za plecami czujnej grupki wyszedl wysoki, uzbrojony mezczyzna o wygladzie arystokraty. Tuz za nim pojawil sie zgarbiony osobnik z czarna przepaska na oku. Ci dwaj prowadzili bardzo ozywiona rozmowe. Jednooki wskazywal co chwile w kierunku nabrzeza, arystokrata zdawal sie rownie uparcie trwac przy zdaniu, ze powinni zostac tu, gdzie w tej chwili sie znajduja.
— Arth, hmmm… — Dennis nagle poczul suchosc w ustach. — Mysle, ze powinienes na to popatrzec.
— Na co, na te rurke? Czy ty patrzysz przez nia, czy na cos, co jest w srodku?
— Przez nia. To taka magiczna tuba, ktora sprawia, ze rzeczy odlegle wygladaja na wieksze niz w rzeczywistosci. Moze potrwac chwile, zanim sie do niej przyzwyczaisz, ale gdy to juz nastapi, chcialbym, zebys spojrzal na te tawerne przy koncu ulicy.
Arth wzial lunete i przykucnal na krawedzi parapetu. Dennis musial mu pokazac, jak nalezy ja trzymac. Arth przylozyl ja do oka, nagle podniecony jak dziecko.
— Hej, to wspaniale! Mam wzrok jak przyslowiowy orzel z Crydee!… Moge policzyc kufle na stole w tej… Wielki Palmi! To jest Perth! I rozmawia z samym lordem Hernem!
Dennis skinal glowa. Czul w piersiach ciezar, jakby watla nadzieja, ktora sie tam gniezdzila, zmienila sie nagle w cos twardego, kamiennego.
— A to lajdak! — przeklinal Arth. — On nas wydaje! A jego ojciec sluzyl razem z moim u starego ksiecia! Wypruje mu flaki i przerobie je na sznurki! Ja mu…
Dennis osunal sie ciezko wzdluz muru za plecami. W glowie mial zupelna pustke. Nie bylo sposobu, zeby ostrzec przyjaciol w mieszkaniu Artha ani w magazynie nad rzeka w ktorym wlasnie zaczeli budowe duzego balonu.
Czul sie tak calkowicie bezradny, ze ulegl bez sprzeciwu gdy znowu splynelo na niego to dziwne uczucie oderwania od rzeczywistosci. Nic nie mogl na to poradzic.
Arth z przeklinania uczynil prawdziwa sztuke. Dysponowal niezwykle bogatym slownikiem inwektyw i teraz jego wyczerpywanie dostarczylo mu na pewien czas absorbujacego zajecia, podczas gdy Ziemianin po prostu siedzial pod sciana, czujac sie jak zbity pies.
Potem Dennis zamrugal gwaltownie. Na jednym z polozonych w poblizu dachow zauwazyl jakis ruch, szybki i niemal nieuchwytny.
Wyprostowal sie i spojrzal uwazniej. Cos niewielkiego przemykalo pomiedzy wylotami rur wentylacyjnych i zascielajacymi dach smieciami.
— Zlapali kogos! — krzyknal Arth, ciagle przygladajac sie przez lunete scenie przed tawerna. — Wyciagaja go z mojego mieszkania… Ale maja tylko jednego! Inni pewnie zdazyli uciec! Perth nie ma zbyt tegiej miny, wcale nie wyglada na zadowolonego! Ciagnie lorda Herna za rekaw, pokazujac w strone nabrzeza. Ha! Zanim tam dojda, po naszych ludziach nie bedzie juz sladu! Ale sie wkurza!
Dennis niemal nie slyszal jego slow. Wstal powoli, przygladajac sie sylwetce kilka dachow dalej — poblyskiwala, przemykajac sie od jednej kryjowki ku nastepnej.
Arth mowil dalej z podnieceniem.
— To Mishwa, zlapali Mishwe! I… wyrwal sie i dopadl Pertha! Doloz mu, Mishwa! Probuja go odciagnac, zanim… Hej! Dennis, oddaj to!
Dennis wyrwal lunete z rak Artha. Ignorujac gwaltowne protesty zlodzieja, usilowal opanowac drzenie rak i ustawic ostrosc na odlegly o sto metrow dach. Cos szybkiego i niewyraznego przemknelo mu przez pole widzenia.
Dluzsza chwile zajelo mu odszukanie wlasciwego miejsca na dachu. Potem przez kilka sekund widzial tylko wywietrznik, za ktorym ta istota sie skryla.
W koncu z kryjowki cos sie zaczelo wylaniac — oko, osadzone na koncu cienkiej szypulki, ktora kolysala sie w lewo i w prawo, omiatajac najblizsza okolice.
— No, no… niech sie zmienie w rozowa wiewiorke, jesli to nie jest…
— Denzzz! Oddaj mi te rurke! Musze wiedziec, czy Mish wzial tego szczura w obroty!
Arth pociagal za nogawke spodni Dennisa. Dennis potrzasnal noga, dokladniej regulujac ostrosc.
Istota, ktora wreszcie w calosci wynurzyla sie zza rury wentylacyjnej, zmienila sie nieco od czasu, gdy Dennis widzial ja po raz ostatni — pewnej ciemnej nocy na drodze dosc daleko stad. Stala sie jasniejsza, przystosowujac sie znakomicie do koloru okolicznych budynkow. Przesuwala sie po dachu, kolyszac chwytnymi ramionami, a soczewkami kamer sledzac tlum na ulicy w dole.
Na grzbiecie niosla pasazera.
— Choch! — Dennis niemal wrzasnal. Maly zwierzak znalazl idealne miejsce na oddawanie sie swemu ulubionemu zajeciu — nadzorowaniu przez ramie pracy, wykonywanej przez kogo innego. Jechal na robocie zwiadowczym Instytutu Saharanskiego jak na ulubionym wierzchowcu z wlasnej stajni!
Ironia tej sytuacji, opartej na wielopietrowym zbiegu okolicznosci, niemal odebrala Dennisowi zdolnosc logicznego myslenia. W tej chwili wiedzial jedynie to, ze robot jest kluczem do wszystkiego… do uratowania przyjaciol i ksiezniczki, do ucieczki z Zuslik, do naprawy zevatronu… do wszystkiego!
Czegoz nie moglby dokonac czlowiek swiadomy swoich poczynan, chocby przez proste zastosowanie Efektu Zuzycia wobec tak skomplikowanego urzadzenia jak to, ktore stalo na sasiednim dachu! Robot moglby pomoc w budowie innych maszyn, nawet nowego mechanizmu powrotnego!
Ten robot jest mu niezbedny!
— Choch! — Tym razem byl to juz prawdziwy wrzask. — Robot! Natychmiast sie u mnie zamelduj! Natychmiast! Slyszysz? Juz!
Arth chwycil go z wsciekloscia za ramie. Ludzie na ulicy zaczeli podnosic glowy, patrzac z zainteresowaniem. Dziwna para kilka dachow dalej znieruchomiala na chwile, potem ruszyla dalej, jakby nic sie nie stalo.
— Wycofuje poprzednie rozkazy! — wrzeszczal Dennis. — Chodz tu do mnie, zamelduj sie, natychmiast!
Pewnie nadal by krzyczal, lecz Arth poteznym wymachem nogi uderzyl go z tym za kolanami i Dennis runal jak dlugi. Maly zlodziej byl silny i sprezysty. Zanim Dennis zdolal sie na tyle oswobodzic, zeby znowu spojrzec na sasiedni dach, robot i chochlak znikneli z pola widzenia.
Arth przeklinal go soczyscie. Dennis siedzial oglupialy, pocierajac skronie i potrzasajac glowa. Uczucie oderwania od rzeczywistosci zniknelo niemal tak szybko, jak sie pojawilo. Jednak juz moglo byc za pozno.
„O, rany — pomyslal. — Co ja narobilem”.
— Dobra — powiedzial do Artha. — Pusc mnie! Zwiewajmy stad. Teraz juz mozemy isc.
Jednak chwile potem, gdy zobaczyli glowy wspinajacych sie na dach zolnierzy, Dennis zrozumial, ze znowu sie pomylil.
VII. MEDRZEC NERON
Rankiem, nastepnego dnia po tym, w ktorym po raz drugi go uwieziono, Dennis obudzil sie z bolem karku i ze sloma w nosie. Usilowal usiasc i skrzywil sie, gdy ruch podraznil liczne stluczenia i zadrapania na jego ciele. Opadl z powrotem na slomiane poslanie i westchnal.