Cos w ksztalcie kapliczki spowodowalo, ze Dennis poczul mrowienie karku. Ruszyl w tamta strone. Arth poszedl za nim, rozgladajac sie nerwowo i mruczac, ze to nie jest dla nich najzdrowsza okolica.
— Co to jest?
— To jest miejsce poswiecone Starej Wierze — odpowiedzial Arth. — Niektorzy mowia, ze ta kapliczka stala tutaj, zanim jeszcze zbudowano Zuslik. Koscioly probowaly ja zburzyc, jednak modlono sie tutaj tak dlugo, ze teraz nie mozna jej nawet zarysowac. Wylewaja wiec na nia nieczystosci i placa gangom, zeby bily ludzi, ktorzy probuja oddawac jej czesc.
Nic dziwnego, ze stara kobieta w trakcie modlitwy unosila glowe, spogladajac wokol z niepokojem.
— Ale co im zalezy…
Dennis zatrzymal sie nagle w odleglosci okolo dwudziestu metrow od kapliczki. Rozpoznal figurke na postumencie. To byl smok. Widzial juz raz jego podobizne — na rekojesci tubylczego noza, ktory lezal w trawie obok zevatronu.
W wyszczerbionej paszczy smoka siedzial demoniczny potworek — „czerniak”, jak go nazwal Arth. Pokryty warstwami brudu. w ktorym wyskrobano nieprzyzwoite napisy, smok mimo wszystko blyskal na przechodniow nieruchomym wzrokiem. Otwarte szeroko oczy lsnily brylantowym blaskiem.
Jednak uwage Dennisa przede wszystkim przykul postument, na ktorym stala mityczna bestia. Byla to zlobiona kolumna, skladajaca sie z dwoch cienszych, osobnych, jednak skreconych ze soba spiralnie, przeplatanych kamiennych pretow, polaczonych delikatnie zawezlonymi, krotkimi poprzeczkami, wygladajacymi jak szczeble skreconej drabiny.
„Jezeli to nie jest model lancucha DNA, to od dzis bede sie uwazal za rodzonego wuja chochlaka!” — pomyslal Dennis.
Poczul nawrot tego niemilego uczucia oderwania od rzeczywistosci, ktore nawiedzalo go od czasu przybycia do tego swiata. Podszedl powoli do tabliczki, zastanawiajac sie, w jaki sposob ci ludzie dowiedzieli sie o genach, nie majac po temu ani odpowiednich narzedzi, ani podstaw naukowych.
— Psst! — Arth tracil Dennisa lokciem. — Zolnierze!
Skinal glowa w kierunku glownej ulicy, ktoredy maszerowal ku nim oddzial zbrojnych.
Dennis obrzucil kapliczke tesknym spojrzeniem, po chwili jednak pospieszyl za Arthem w strone bocznej alejki. Ukryci w cieniu, przygladali sie przechodzacemu przed nimi patrolowi. Zolnierze szli pewnym krokiem, trzymajac przed soba uniesione „tenery”. Potezny sierzant Gil’m kroczyl obok oddzialu, wylewajac potoki werbalnych nieczystosci na glowy cywilow, ktorzy niedostatecznie szybko usuneli sie z drogi.
Ze sposobu, w jaki mieszczanie uciekali przed oddzialem, Dennis wywnioskowal, ze polnocni ziomkowie Kremera ciagle nie uwazali sie za Zuslikan, mimo iz doroslo juz nowe pokolenie od czasu, w ktorym to miasto zostalo siedziba barona.
Gdy Dennis ponownie skierowal wzrok ku kapliczce, stwierdzil, ze stara kobieta juz odeszla, bez watpienia wystraszona przez nadchodzacych zolnierzy. Zniknela rowniez znakomita sposobnosc, zeby dowiedziec sie czegos wiecej na temat Starej Wiary.
Za zolnierzami podazalo okolo dwudziestu mlodych cywilow, przygnebionych i ze zwiazanymi przegubami.
— Lapacze! — szepnal Arth gardlowo. — Kremer tworzy oddzialy milicji. Wojna musi byc juz bardzo blisko!
To przypomnialo Dennisowi, ze ciagle jest uciekinierem, czlowiekiem poszukiwanym. Podniosl wzrok i wysoko na niebie zobaczyl pare szerokich, czarnych skrzydel, unoszonych przez powietrzne prady. W lekkiej, wiklinowej gondoli, podwieszonej pod dnem szybowca siedzialy dwie malutkie ludzkie figurki, kierujac go lagodnym skretem na poludnie od miasta. Skrzydla szybowca byly pomalowane od spodu na podobienstwo smoczych. Baron wykorzystywal w ten sposob tradycyjny szacunek dla smokow.
Na szczescie w tym swiecie nie wynaleziono lornetek. Bylo malo prawdopodobne, zeby powietrzni zwiadowcy zauwazyli ich na zatloczonych ulicach miasta. Jedynym dla nich obu zagrozeniem byly patrole piesze.
Jednak sytuacja zmieni sie zasadniczo, gdy wreszcie uda im sie odfrunac balonem. Wtedy szybowce beda stanowily prawdziwy problem.
Tak czy inaczej nawet teraz nie powinni kusic szczescia Dennis nie protestowal, gdy Arth zaczal sie oddalac z pelnego ludzi placu, postanowil jednak wrocic tu pozniej, zeby nieco blizej przyjrzec sie kapliczce.
Siedziba Gildii Wytworcow Krzesel byla przepelniona dziecmi. Byla to najubozsza sposrod wszystkich gildii. W odroznieniu od kamieniarzy, wytworcow drzwi i zawiasow czy papiernikow, nie miala zadnych pilnie strzezonych tajemnic. Kazdy mogl sobie zrobic „zaczynacz” krzesla czy stolu — wystarczyla deska i kilka patykow. Tylko prawo stalo na strazy jej monopolu.
Dzieci biegaly po calym budynku. Podloge zascielaly kawalki sznurkow i okruchy zeskrobanej kory. Arth wyjasnil, ze gildie otwarte, jak wytworcy krzesel, dawaly zatrudnienie glownie dzieciom i ludziom starym — nie nadajacym sie do intensywnej pracy przy zuzywaniu, takiej jak w salonie Fixxela.
Pod kierunkiem kilku mistrzow chlopcy i dziewczeta skladali zaczynacze mebli, ktore wedrowaly nastepnie do domow ludzi ubogich. Po roku czy dwoch uzywania biedacy sprzedawali nieco lepszej juz jakosci krzesla i stoly zamozniejszym, a sami za czesc uzyskanej sumy kupowali nastepne, prymitywne zaczynacze. W miare jak meble stawaly sie starsze i lepsze, wspinaly sie w gore socjoekonomicznej drabiny — awans spoleczny dla rzeczy, jednak nie dla ludzi.
Wsrod dzieci przechadzal sie w towarzystwie dwoch mistrzow ubrany na czerwono kaplan, blogoslawiac gotowe zaczynacze. Dennis nie pamietal, jakie bostwo bylo reprezentowane przez czerwone szaty, jednak ten kolor jakby mu o czyms przypominal.
— Nastepny patrol, Dennis. — Arth wskazal oddzial straznikow, przechodzacy sasiednia ulica. — Moze lepiej, zebysmy juz wrocili do domu.
Dennis skinal niechetnie glowa.
— Dobrze — odpowiedzial — chodzmy.
Minie co najmniej tydzien, zanim beda gotowi do ucieczki, wiec na pewno nadarzy sie nastepna okazja dokladniejszego zwiedzenia miasta.
Skrecili w boczna uliczke i wyszli na szeroka Aleje Cukiernikow. Arth kupil slodycze, potem ruszyli dalej i Dennis po drodze usilowal zrozumiec, jakimi zasadami rzadzi sie chaotyczna, jednak najwyrazniej efektywna siec drog, po ktorych poruszaja sie sanie.
Nie mogl jednak otrzasnac sie z wrazenia, jakie wywarl na nim ubrany na czerwono kaplan. Wspomnienie o nim budzilo w nim jednoczesnie gniew i niepewnosc.
Gdy zblizyli sie do okolicy, w ktorej miescila sie ich kryjowka, Arth chwycil mocno Dennisa za ramie, rozgladajac sie podejrzliwie.
— Chodzmy skrotem — powiedzial i skierowal Dennisa pomiedzy dwie szopy w strone innej uliczki.
— Co sie stalo? Arth potrzasnal glowa.
— Byc moze to tylko nerwy. Jednak jezeli piec razy zweszysz pulapke i z tego cztery razy sie mylisz, to ciagle jestes do przodu, omijajac ten zapach.
Dennis zdecydowal sie polegac na slowie Artha, ktory w tych sprawach byl ekspertem. Zauwazyl sterte skrzynek pod sciana jednego z budynkow.
— Chodz — powiedzial. — Mam narzedzie, ktore jest znakomite w wykrywaniu pulapek. Mozemy go uzyc tam na dachu.
Wdrapali sie na pierwszy parapet, potem z pomoca kratek ogrodowych na nastepne pietro. Dennis siegnal w glab pozyczonego od Artha, szerokiego plaszcza i z kieszeni swej wlasnej kurtki wyjal niewielkie urzadzenie — obozowego „straznika”.
Arth jak oczarowany wpatrywal sie w migajace na ekraniku swiatelka. Mial calkowite zaufanie do czarnoksieskiej mocy Ziemianina, byl pewien, ze Dennis dzieki swojej magii bedzie w stanie powiedziec, czy bezpiecznie jest wracac na ulice.
Dennis manipulowal przez dluzsza chwile malutkimi pokretlami, jednak ekran w dalszym ciagu byl wypelniony chaosem nie dajacego sie zinterpretowac smiecia. Straznik, nie uzywany juz od przeszlo tygodnia,