— Ooooch — powiedzial zwiezle.
Z zadziwiajaca latwoscia rozpoznal otoczenie. Jakkolwiek nigdy nie zdarzylo mu sie osobiscie przebywac w lochach, jednak odwiedzal je po wielekroc dzieki opowiadaniom i filmom. Rozejrzal sie po pomieszczeniu, do ktorego teraz los go rzucil, i stwierdzil, ze jest pod wrazeniem wrecz podrecznikowej czystosci jego formy.
Zapewne bylo ono dlugo zuzywane w charakterze wieziennego lochu. Bylo ciemne, wilgotne i najwyrazniej zawszone. Dennis podrapal sie gwaltownie.
Nawet dzwieki byly tutaj typowe — od powolnego, monotonnego kapania przesiakajacej przez sufit i sciany wody do gluchego stuku butow w korytarzu i grobowych glosow straznikow.
— …nie wiem, dlaczego musieli przysylac nam tutaj do pomocy tego dziwnie wygladajacego cudzoziemca. Nawet jezeli ma jak najlepsze referencje — powiedzial jeden z glosow.
— Tak — zgodzil sie drugi. — Przeciez radzilismy sobie zupelnie dobrze… troche tortur, kilka nieszczesliwych wypadkow w odpowiednim czasie, sama przyjemnosc. Ale od czasu jak ten Yngvi sie tu zjawil, to miejsce stalo sie po prostu wstretne…
Glosy przycichly wraz z oddalajacymi sie w dol korytarza krokami.
Dennis podniosl sie wreszcie, drzac na calym ciele… Byl zupelnie nagi — nie chcieli, pozostawiajac czarownikowi jego wlasnosc, popelnic drugi raz tego samego bledu. Pomacal wokol dlonia, szukajac straszliwie brudnego koca, ktory zostawili mu straznicy.
Stwierdzil, ze jest owiniety wokol wspoltowarzysza z celi. Dennis tracil stopa lezaca sylwetke.
— Arth. Hej, Arth! Masz teraz dwa koce! oddaj mi moj!
Zlodziej otworzyl oczy i przez chwile, zanim zebral mysli, patrzyl na Dennisa pustym wzrokiem. Potem oblizal wargi.
— A niby dlaczego? To przez ciebie tutaj wyladowalem. Powinienem powiedziec ci „do widzenia” i puscic cie swoja droga zaraz po tym, jak ucieklismy przez palisade.
Dennis skrzywil sie. Oczywiscie Arth mial racje. Wtedy na dachu, wrzeszczac na chochlaka i robota, nie bardzo zdawal sobie sprawe z tego, co robi. Zaden z ksiazkowych poszukiwaczy przygod nie zachowalby sie w ten sposob.
Jednak Dennis byl tylko czlowiekiem. Znajdowal sie w ciaglym napieciu psychicznym, wywolanym niezwykla i wysoce niebezpieczna sytuacja. Mogl sobie wmawiac, ze juz sie przystosowal do zycia w swiecie rzadzonym dziwnymi zasadami gdzie wrogowie scigali go z powodow, ktore ledwo pojmowal — a potem jakis wstrzas burzyl jego chwiejna rownowage i nagle Dennis czul sie zdezorientowany, zagubiony, zniechecony.
Tego wszystkiego nie mogl jednak wytlumaczyc Arthowi. W kazdym razie nie w trakcie stopniowego zamarzania. Tak czy inaczej, jezeli chcieli jakos sie z tej sytuacji wygrzebac, musieli wspoldzialac. A to oznaczalo zmuszenie Artha do respektowania jego, Dennisa, praw.
— Przykro mi z powodu tego zamieszania, Arth. Masz moje czarnoksieskie slowo, ze kiedys ci to wynagrodze. A teraz oddaj mi moj koc albo zamienie cie w zabe i wezme sobie obydwa.
Powiedzial to tonem tak obojetnym, tak spokojnie, ze Arth wytrzeszczyl oczy, kompletnie zaskoczony. Nie bylo watpliwosci, ze zdarzenie na dachu mocno nadszarpnelo pozycje Dennisa, jednak Arth dobrze pamietal jego wczesniejsze sztuczki.
W koncu zlodziej parsknal z niesmakiem i rzucil Dennisowi sporny koc.
— Obudz mnie, jak przyniosa sniadanie, Denzzz. I zobacz, czy przypadkiem nie moglbys zmienic go w cos nadajacego sie do jedzenia!
Odwrocil sie pod swoim kocem plecami do Dennisa. Dennis rowniez sie owinal, probujac ulepszyc koc podczas czekania, az baron Kremer zdecyduje o jego losie.
Czas plynal bardzo powoli. Nuda byla przerywana od czasu do czasu odglosem krokow przechodzacych korytarzem straznikow. Mieli oni zwyczaj nieustannie do siebie mruczec. W koncu z uslyszanych fragmentow wypowiadanych przez nich zdan Dennis zrozumial, ze po prostu powtarzaja w kolko ponura ocene warunkow, w jakich przebywaja ich klienci.
— Ale tu ciemno i ponuro — komentowal pierwszy straznik, przechodzac obok celi.
— Tak. Ciemno. Ponuro — odpowiadal drugi.
— Nie chcialbym byc tu uwieziony. Tu jest okropnie.
— Jasne. Okropnie.
— Czy w koncu przestaniesz wszystko za mna powtarzac? Musze sam odwalac cala robote! To mnie wnerwia!
— Tak. Wnerwia. Jasne…
Tak czy inaczej, wyjasnialo to pewna tajemnice — sposob, w jaki bezustannie „zuzywano” te lochy. Po prostu straznicy caly czas opowiadali sobie, jak tu ponuro i strasznie. Wiezniowie prawdopodobnie byli zbyt przestraszeni, zeby podejmowac jakies powazniejsze proby przeciwdzialania. A moze Kremer wynajmowal miejscowych masochistow, zeby tu jak najczesciej przebywali i dobrze sie bawili.
Bylo to jedno z takich zastosowan Efektu Zuzycia, o jakich Dennis wolalby nigdy sie nie dowiadywac.
Przyszli po niego kilka dni pozniej, po wieczornej misce pomyj, ktora tutaj nazywala sie kolacja. Gdy drewniany rygiel zostal odsuniety i drzwi otworzyly sie na cala szerokosc, Dennis poderwal sie na rowne nogi. Arth spogladal ponuro ze swego kata.
Do celi swobodnym krokiem wszedl oficer w odznaczajacym sie surowa elegancja mundurze. Za nim stalo dwoch poteznych zolnierzy, ktorych wysokie helmy niemal dotykaly stropu korytarza.
Arystokrata wygladal jakby znajomo. Po chwili Dennis przypomnial sobie, ze tego dnia, w ktorym ich schwytano, widzial go na ulicy sprzeczajacego sie ze zdrajca Perthem.
— Jestem lord Hern — powiedzial oficer. — Ktory z was jest czarownikiem?
Dennis i Arth milczeli.
Lord Hern spojrzal na Artha, potem sam sobie udzielil odpowiedzi. Znudzonym gestem nakazal Dennisowi isc za soba.
— Powodzenia, Arth — powiedzial Dennis. — Zobaczymy sie jeszcze.
W odpowiedzi zlodziej po prostu uniosl oczy ku sufitowi i westchnal.
Gdy znalezli sie pod otwartym niebem, wychodzac na jeden z nizej polozonych parapetow, slonce wlasnie chowalo sie za gorami na zachodzie. Dennis musial przeslonic oczy, odzwyczajone od swiatla po zbyt dlugim przebywaniu w polmroku podziemi.
Dolaczylo do nich dwoch nastepnych straznikow. Poszli bocznymi korytarzami i po pewnym czasie znalezli sie w eleganckim, obszernym przedpokoju. Zaden ze znajdujacych sie tam sluzacych nawet nie spojrzal na mijajacego ich, owinietego w nedzny koc brudasa.
Kolejni dwaj straznicy stali przy drzwiach na koncu przedpokoju. Otworzyli je na skinienie reki lorda Herna.
Dennis wszedl w slad za eskorta do bogato urzadzonego pokoju o slepych, pozbawionych okien scianach. Stalo tu krolewskich rozmiarow loze, przykryte gruba, brokatowa kapa. Mloda i ladna sluzaca ukladala na nim ciemnobrazowe ubranie o bufiastych rekawach. Przez drzwi po przeciwnej stronie pokoju wpadaly kleby pary i dobiegal plusk nalewanej wody.
— Bedziesz dzis jadl kolacje z baronem Kremerem — oznajmil lord Hern. — Pamietaj, zeby sie odpowiednio zachowywac. Baron jest znany z tego, ze bardzo nie lubi nieuprzejmych gosci.
Dennis wzruszyl ramionami.
— Tez to slyszalem. Dziekuje. A pan tam bedzie? Lord Hern obejrzal czubki swoich butow.
— Niestety, ominie mnie ta przyjemnosc. Bede w tym czasie w misji dyplomatycznej. Byc moze kiedy indziej.
— Bede czekal z niecierpliwoscia. — Dennis sklonil sie uprzejmie.
Arystokrata odklonil sie nieznacznie i wyszedl, nic juz wiecej nie mowiac.
Coylianie byli niezbyt skomplikowanymi i zadnymi wiedzy ludzmi. Straznicy zupelnie obojetnie, niemal bez ciekawosci patrzyli, jak Dennis wykonuje w strone znikajacych plecow lorda Herna dziwny gest ramieniem — podnosi je ze zwinieta piescia i wyprostowanym srodkowym palcem.
Dennisowi nie trzeba bylo tlumaczyc, ze w sasiednim pokoju przygotowana jest kapiel. Szerokim gestem odrzucil koc pod sciane i poszedl w strone plusku lejacej sie wody.
„To sa jaskiniowcy” — Dennis powtarzal sobie w kolko, idac w strone sali jadalnej. „Pamietaj, chlopcze, to tylko jaskiniowcy”.