Kremer najwyrazniej zdawal sobie sprawe, jaka przewage moze dac mu opanowanie cypla gorujacego nad wawozem Ruddik. Sciagnal posilki z pomocnego frontu, gdzie zwiadowcy Demsena stawiali twardy opor. Ale Gath widzial tez, ze pare minut przed ostatnim nalotem szybowcow przybylo kilka grup najemnikow wraz z oddzialami ubranych na szaro wojownikow Kremera. Ostateczny szturm skalnego cypla nie da na siebie dlugo czekac. A gdy przedra sie tutaj, samo serce krainy L’Toff stanie przed nimi otworem.
Balon stale tracil powietrze. Gath nie mogl nawet w przyblizeniu obliczyc, jak dlugo, bez wzgledu na proces zuzycia, pozostana jeszcze w powietrzu.
I nagle, jakby jeszcze nie dosc bylo nieszczesc, jeden z zolnierzy schwycil go za ramie i wskazal reka.
— Co to? — zapytal.
Gath zmruzyl oczy. Poczatkowo wzial to za kolejny przeklety szybowiec. Ale w jaskrawym swietle popoludnia zobaczyl, ze to chyba cos nowego wkroczylo do powietrznej bitwy… wielka, skrzydlata rzecz o rozpietosci platow przewyzszajacej nawet aerodyny Kremera.
Ta rzecz warczala i leciala w taki sposob, do jakiego nie byl zdolny zaden szybowiec. W sposobie, w jaki mknela po niebie, kryla sie jakas moc.
Ludzie Gatha zaczeli szemrac z przestrachem. Jezeli Kremer rzucil do bitwy nowa bron…
Ale nie! Obserwowana przez nich rzecz wzbila sie wysoko, a potem zanurkowala prosto w prad wznoszacy u wylotu kanonu i zaatakowala nabierajaca powoli wysokosci formacje szybowcow!
Gath patrzyl z podziwem. Intruz runal miedzy niezdarne skrzydla, macac rowny prad powietrza, na ktorym sie wspieraly. Zawirowania wywolane jego przelotem sprawily, ze piloci tracili panowanie nad szybowcami. Czarne ksztalty jeden po drugim zaczynaly dygotac, wpadaly w korkociag i spadaly.
Wiekszosc szybownikow ostatecznie odzyskiwala kontrole nad swoimi maszynami, ale nie mieli juz mozliwosci dotarcia do nastepnego wznoszacego pradu. Zreczni piloci desperacko wyszukiwali rownych miejsc i ladowali przymusowo na nierownych stokach.
Wsciekli lotnicy wyskakiwali albo gramolili sie kulejac ze swych rozbitych latajacych machin i patrzyli w gore na brzeczacy samolot, ktory stracil je z taka latwoscia, jak reka straca muchy.
Kilka szybowcow Kremera zdolalo utrzymac sie w pradzie wznoszacym. Uniknely pierwszego ataku warczacego potwora, uzyskaly odpowiednia wysokosc i nurkowaly na intruza.
Ale machina o sokolich skrzydlach z latwoscia wymknela sie poza zasieg smiercionosnych dzirytow. Potem zawrocila zrecznie i zaatakowala swych przesladowcow, przepedzajac ich na pustynna rownine. Niezmiennym rezultatem kazdego ataku bylo rozbicie kolejnego szybowca albo zmuszenie go do ladowania na pokrytej rumowiskiem glazow pustyni.
W ciagu paru minut niebo bylo czyste! L’Toff rozgladali sie, nie mogac uwierzyc w to, co sie stalo. A potem na pozycjach zajmowanych przez obroncow rozlegly sie wiwaty. Atakujacy — nawet odziani na szaro zawodowcy — cofneli sie ogarnieci zabobonnym przerazeniem, gdy ta brzeczaca rzecz zawrocila i przeleciala wysoko nad kanionem.
Jakby tego nie bylo dosyc, w tej samej chwili rozlegly sie dzwieki rogow odbijajace sie echem od skalistych brzegow wawozu. Na wzgorzach pojawil sie oddzial okrytych zbrojami zolnierzy. W nasilajacych sie podmuchach wiatru rozwineli krolewski sztandar Coylii. Wielki smok o szeroko rozpostartych skrzydlach obramowanych zielona lamowka zatrzepotal na wietrze i wytrzeszczyl kly na walczacych w dole.
Gath wiedzial, ze na polozonych wyzej zboczach kryje sie zaledwie tuzin Krolewskich Zwiadowcow. Mieli pojawic sie w jakiejs odpowiedniej chwili, taktycy liczyli bowiem, ze reputacja zwiadowcow pozwoli w jakims kluczowym momencie opoznic akcje wroga.
Efekt przeszedl najsmielsze przewidywania Demsena i ksiecia Linsee. Skojarzenie nieznanej latajacej rzeczy z latajacymi smokami bylo nieuniknione. W zgromadzonej w dole armii musialy niewatpliwie nastapic liczne, gwaltowne nawrocenia na Stara Wiare.
I wtedy wlasnie wielki, ryczacy potwor uznal za stosowne zanurkowac na armie mieszkancow rownin.
Na jego spotkanie nie wzbila sie zadna str/ala, choc bowiem nie ciskal smiercionosnych przedmiotow, jego basowy jek zasial lek w sercach najezdzcow. Rzucili bron i uciekli, nie ogladajac sie za siebie.
Gath pierwszy raz tego dnia odetchnal z ulga. Nie mial wlasciwie zadnych watpliwosci, kto pilotuje ten halasliwy, przypominajacy smoka szybowiec.
— Wasza Milosc! Wszystko stracone! — Jezdziec w szarym plaszczu przygalopowal przed oblicze swego pana.
Kremer sciagnal wodze konia. — Co? O czym ty mowisz? Slyszalem, ze mam ich juz w garsci!
A potem spojrzal do gory i zobaczyl paniczna ucieczke. Zielone, czerwone i szare mundury splywaly kanionem jak gorska powodz. Poslaniec nieznacznie tylko wyprzedzil biegnacych.
Wodz i jego adiutanci zostali pochlonieci przez tlum ogarnietych panika zolnierzy. Bardzo szybko okazalo sie, ze krzyki i plazowanie ludzi mieczami nikogo nie powstrzyma. Kremer i jego oficerowie musieli dac ostrogi swym przestraszonym wierzchowcom, by wydostac sie na stok wawozu, poza lawine uciekajacych wojsk.
Najwyrazniej cos musialo pojsc na opak. Kremer rozejrzal sie, szukajac wzrokiem swego najwazniejszego oreza, ale na niebie nie bylo ani jednego szybowca!
Nagle uslyszal niewyrazny halas, odwrocil sie i ujrzal nieznajomy ksztalt lecacy nisko wzdluz kanionu i pedzacy przed soba jego ludzi! Z doswiadczenia wiedzial, ze zaden szybowiec nie jest w stanie leciec w ten sposob, nie zwracajac uwagi na drobne, ale niebezpieczne wstepujace i opadajace prady powietrzne. Ta rzecz wydawala dzwiek jak wielki, rozwscieczony, drapiezny ptak, a wokol niej migotala ledwo widoczna poswiata felhesz.
Wojska uciekly, najwyrazniej bowiem mialy juz dosc niespodzianek w czasie tej kampanii. Najpierw te obrzydliwe, podrygujace, unoszace sie nad glowami potwory zwane „balonami”, a teraz to!
Wodz mruknal gniewnie. Gdy latajaca machina zblizyla sie, dotknal kolby przywieszonego na biodrze iglowca. Zeby zechciala nieco sie zblizyc. Jesli udaloby mu sie ja stracic, mogloby to podniesc ducha w jego wojskach.
Potwor jednak nie poszedl mu na reke. Najwidoczniej uznal, ze jego zadanie zostalo juz wykonane, wiec wzbil sie w gore i zakrecil na polnoc. Kremer nie mial najmniejszych watpliwosci, ze ruszyl w strone bitwy toczacej sie na pomocnych przeleczach.
Widzial to wszystko oczyma wyobrazni — dokonal tego zagraniczny czarownik, a on nie potrafil go powstrzymac.
Nie mogl walczyc z ta nowa rzecza — przynajmniej na razie. Jego plany walki zbyt silnie uzaleznione byly od szybowcow, a te nie byly w stanie stawic czolo potworowi.
Oczywiscie, gdy tylko wiesc o klesce dotrze na wschod, wielcy moznowladcy popedza tlumnie do krola Hymiela. Po kilku dniach na zachod zaczna podazac armie, przescigajac sie w probach zdobycia nagrody za jego glowe.
Kremer odwrocil sie do swoich adiutantow. — Pedzcie na stacje sygnalizatorow. Wydajcie rozkaz odwrotu — tu i na pomocy. Niech moi gorale zbieraja sie w Dolinie Wysokich Drzew, w gorach Flemming. Starozytne umocnienia sa silne. Nie bedziemy musieli sie tam obawiac ani armii, ani latajacego potwora czarownika.
— Wasza Milosc? — Oficerowie popatrzyli na niego z niedowierzaniem. Przed paroma chwilami sluzyli przyszlemu, wedle znakow na niebie i ziemi, wladcy ziem od gor az do morza. A teraz nagle on sam powiada im, ze beda zyli podobnie jak ich dziadowie, w polnocnych ostepach!
Kremer rozumial, ze niewielu ludzi jest w stanie pojac sytuacje tak szybko i jasno jak on. Nie mogl miec im za zle, ze poczuli sie jak ogluszeni. Ale nie mogl tez zgodzic sie na zwloke w wypelnianiu rozkazow.
— Ruszajcie! — krzyknal. Dotknal wiszacej u boku kabury z iglowcem i spostrzegl, ze cofneli sie.
— Chce, zeby wiadomosc przekazana byla natychmiast. W nastepnej kolejnosci wyslijcie rozkaz do naszego garnizonu w Zuslik. Niech ogoloca miasto z zywnosci i bogactw… Beda nam potrzebne w czasie przyszlych miesiecy i lat.
Wicher dmacy wokol niego pelen byl unoszacego sie w powietrzu pylu.
Bylo juz pozno, nawet jak na letni dzien na Tatirze, kiedy cudowny „smok” powrocil do centrum L’Toff. Powitalna grupa na ziemi musiala podazac zygzakiem az do chwili, gdy i oni, i pilot latajacej machiny znalezli wystarczajaco duza polane. Do tej pory zapewne polowa ludnosci — ci, ktorzy nie ruszyli za wycofujacymi sie