sitwy Siwego. Cala sprawe zatuszowano, ale przynajmniej odebrano mu dzieci. W szpitalu odszukal mnie wujek Maks, zabral do siebie i wychowal.
Opowiedzialem to wszystko Davidoffowi. No, prawie wszystko. Nie wchodzilem w detale, nie snulem domyslow. Wysluchal mnie w posepnym milczeniu.
- Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumialem - rzucil wreszcie. - Majac dwanascie lat, probowales przeciwstawic sie doroslemu facetowi, ktory kilka razy pobil cie do nieprzytomnosci, ale uwazasz, ze zawiodles?
- Wtedy…
- No tak, wtedy - przerwal mi ostro. - Chodzi o to, ze nie potrafiles go zabic, nie uderzyles w serce, tak jak wedlug ciebie powinienes? Tym zardzewialym gwozdziem, ktory ostrzyles przez tydzien?
- Nie rozumie pan, profesorze. Ja bylem ich jedyna szansa i zawiodlem.
- Broniles tych dziewczat.
- Nieskutecznie.
Davidoff sapnal ze zniecierpliwieniem, a potem nagle zmienil temat.
- To kto tam byl oprocz ciebie?
- Cztery dziewczynki, mialy mniej wiecej po dziesiec lat. No i jakis maluch, szesciolatek. Nie do konca chyba rozumial, co sie wokol dzialo. Na szczescie…
- Musisz ich odszukac - stwierdzil stanowczo.
- Nie odwaze sie…
- Musisz - powtorzyl Davidoff. - Predzej czy pozniej trzeba to bedzie wyjasnic. Aha, a co z tym tatusiem? - zapytal z pozorna niedbaloscia, ale jego oczy blysnely zlowrogo.
Wzruszylem ramionami.
- Nie wiem.
Spojrzal na mnie ze zloscia.
- To znaczy, nie wiem dokladnie. Ale mysle, ze wujek Maks…
- Tak?
- No… on to chyba zalatwil.
- Co to znaczy: zalatwil?! Poprosil goscia, zeby nie krzywdzil wiecej dzieci?
Wywrocilem oczyma.
- Wujek Maks wykonywal dosc specyficzny zawod - wyjasnilem. - Zrezygnowal z tego, ale pozostala mu pewna… bezkompromisowosc. Watpie, aby zostawil te sprawe niedokonczona.
- Nie spytales? Przez tyle lat?
- Nie zna pan wujka Maksa - mruknalem. - Jesli wujek mowi, ze nie ma sie czym martwic, to znaczy, ze faktycznie szkoda na to czasu. Wujek… jak by to powiedziec… nie uznawal polsrodkow.
- Gdzie on pracowal? - zapytal niespodziewanie Davidoff.
- Nie wiem dokladnie… Nauczyl mnie tego wszystkiego. - Machnalem niezdecydowanie reka.
- Otwierania zamkow i uzycia noza?
- Miedzy innymi.
- Ach, tak…
Rosjanin z zadowoleniem zapalil cygaro. Na twarz powrocil mu lekki usmiech. Przez chwile milczal, najwyrazniej zastanawiajac sie nad czyms. Podsunal mi paczke Hoyo de Monterrey Churchills. Odmowilem gestem. Nie lubie palic, kiedy jestem zdenerwowany.
- No dobrze, wrocimy do tego jeszcze, na razie musisz skoncentrowac sie na sprawie Wirdego.
Skinalem poslusznie glowa i wyszedlem z gabinetu. Tym razem pominalem nieco krepujace pozegnalne rewerencje. Wiedzialem, ze Davidoff sie na mnie nie obrazi.
Kiedy wrocilem do domu, usiadlem wygodnie w fotelu i wlaczylem muzyke -
Zagryzlem wargi - Davidoff mial racje. Musze ich odszukac bez wzgledu na konsekwencje. Inaczej nigdy nie pozbede sie tego koszmaru, bedzie we mnie tkwil do konca moich dni. Postanowilem, ze tak zrobie. Pozniej. Teraz musialem zakonczyc to, co zaczalem. Powrocilem myslami do smierci mlodego Wirdego. Sen przyszedl niespodziewanie i mimo ze nie spalem we wlasnym lozku, przyniosl mi ulge. Nastepnego dnia zaczalem przeszukiwac archiwa.
* * *
Interesujacy mnie wpis odkrylem w archiwum wojskowym w Rembertowie. Zlozyl go niejaki Gerhard Harbecker. Kojarzylem go niejasno z filologia germanska. Krotka rozmowa telefoniczna wyjasnila, ze mlody Wirde mial z nim zajecia. Pozostala mi zatem jedynie kwestia ostatecznego zamkniecia sprawy. Wiedzialem tez, gdzie jest pracownia Alchemika. Nie, nie musialem grzebac w dokumentach, wystarczyla odrobina logicznego myslenia. Takie laboratorium wymagalo dostepu do sprawnego systemu wentylacyjnego, elektrycznosci, moze gazu, musialo znajdowac sie niedaleko mieszkania Alchemika, wejscie do niego musialo byc ukryte. Wszystko to wskazywalo na