Ziarno najlepiej wschodzi w gownie, jak mawiamy w Polnoconizu.
Czekal jeszcze chwile, nie doczekawszy sie zas odpowiedzi, pozegnal sie i wyszedl.
Zdawal sobie sprawe, ze wygral bitwe — i to latwo, bez uzycia gwaltu. Lecz gwalt zostal przeciez zadany.
Tak jak przepowiedziala Mitis, byl „czlowiekiem Sabula”. Ten juz od lat nie udzielal sie jako fizyk; renome zawdzieczal temu, co sobie przywlaszczal z osiagniec innych umyslow. Szevek mial odwalic prace myslowa, Sabul — zebrac honory.
Sytuacja, oczywiscie, etycznie nie do przyjecia i Szevek powinien napietnowac ja i odrzucic. Tylko ze nie mogl. Potrzebowal Sabula. Chcial publikowac to, co pisal, i wysylac ludziom zdolnym go zrozumiec — fizykom z Urras; potrzebowal ich pomyslow, krytyki i wspolpracy.
Targowali sie wiec z Sabulem, dobijali targu niczym spekulanci. Nie byla to walka, lecz handel. Ty mi daj to, ja ci dam to. Odmowisz — i ja odmowie. Stoi? Stoi! Kariera Szeveka, podobnie jak istnienie jego spoleczenstwa, zalezala od podtrzymywania tej podstawowej, niejawnej umowy handlowej. Ich zwiazek byl oparty I nie na pomocy i solidarnosci wzajemnej, lecz na wyzysku; nie byl organiczny, ale mechaniczny. Czy z zasadniczej dysfunkcji moze wyniknac prawdziwe funkcjonowanie?
Ale przeciez ja chce tylko doprowadzic do konca swoja prace — perswadowal sobie Szevek, wracajac deptakiem, szarym, wietrznym popoludniem, do czworobocznej mieszkalni. — To moj obowiazek, moja radosc, cel calego zycia. Czlowiek, z ktorym przyszlo mi pracowac, jest przepychajacym sie lokciami, dazacym do dominacji spekulantem i nie zmienie tego; jezeli chce pracowac, musze pracowac z nim.
Pomyslal o Mitis i jej przestrodze. Pomyslal o Instytucie w Polnoconizu i przyjeciu w noc przed odjazdem. Wydalo mu sie ono teraz tak odlegle, tak po dzieciecemu spokojne i bezpieczne, ze zachcialo mu sie plakac z tesknoty. Kiedy przechodzil pod portykiem gmachu Nauk Biologicznych, jakas mijajaca go dziewczyna rzucila nan z ukosa spojrzenie, jemu zas wydalo sie, ze jest podobna do tamtej — jakze jej bylo na imie? — tej krotko ostrzyzonej, ktora podczas przyjecia tak sie opychala piernikami. Przystanal i obejrzal sie, ale dziewczyna zniknela juz za rogiem. A zreszta miala drugie wlosy. Przeminela, przeminela, wszystko przemija. Wyszedl spod oslony portyku. Wiatr zacinal drobnym, rzadkim deszczem.
Deszcz, jesli juz padal, to tylko drobny. To byl suchy swiat. Suchy, anemiczny, nieprzychylny. Nieprzychylny! — powiedzial glosno po ajonsku. Nigdy dotad nie slyszal, jak ten jezyk brzmi; brzmial bardzo dziwnie. Deszcz siekl go w twarz, jak gdyby ktos ciskal w nia zwirem. Nieprzychylny deszcz. Do bolu gardla dolaczyl sie straszny bol glowy, z ktorego ledwie przed chwila zdal sobie sprawe. Dowlokl sie do pokoju numer 46 i padl na tapczan, ktory wydal mu sie znacznie nizszy niz zwykle. Nie mogl pohamowac drzenia. Naciagnal na siebie pomaranczowy koc i skulil sie pod nim, probujac zasnac; nie mogl jednak opanowac dygotu, znajdowal sie bowiem pod ciaglym ogniem atomowego bombardowania ze wszystkich stron, nasilajacym sie wraz ze wzrostem temperatury.
Nigdy dotad nie chorowal, nigdy nie zaznal fizycznej niewygody uciazliwszej niz zmeczenie. Pojecia nie majac, czym jest wysoka goraczka, sadzil — w przeblyskach swiadomosci, ktore rozswietlaly mu te dluga noc — ze popada w oblakanie. Strach przed obledem sklonil go do szukania pomocv. Zanadto sam siebie wystraszyl — slyszal w nocy wlasne majaczenia — zeby prosic o pomoc sasiadow z korytarza. Powlokl sie do oddalonej o osiem przecznic kliniki; zimne ulice, skapane w blasku wschodzacego slonca, obracaly sie z powaga wokol niego. W klinice rozpoznano w jego obledzie lekkie zapalenie pluc i kazano mu sie polozyc na oddziale drugim. Sprzeciwil sie. Asystentka zarzucila mu egoizowanie i wyjasnila, ze jesli wroci do domu, bedzie sie musial do niego fatygowac lekarz, zeby mu zapewnic opieke prywatna. Polozyl sie wiec do lozka na oddziale drugim. Znajdujacy sie tam pacjenci byli starzy. Po jakims czasie zjawila sie asystentka i podala mu szklanke wody i pigulke.
— Co to jest? — zapytal podejrzliwie. Znowu szczekaly mu zeby.
— Proszek przeciw goraczce.
— Co to takiego?
— Spedza goraczke.
— Nie potrzebuje go.
Asystentka wzruszyla ramionami.
— W porzadku — powiedziala i wyszla.
Dla wiekszosci mlodych Anarresyjczykow chorowanie bylo sprawa wstydliwa — rezultat wyjatkowo skutecznej w ich spoleczenstwie profilaktyki, oraz, byc moze, pomieszania pojec, wyniklego z analogicznego uzycia slow „zdrowy” i „chory”. Chorobe odczuwali jako przestepstwo — chocby i nieumyslne. Uleganie temu przestepczemu impulsowi, ustepowanie przed nim przez na przyklad przyjmowanie srodkow przeciwbolowych bylo niemoralne. Wystrzegali sie pigulek i zastrzykow. Wiekszosc zmieniala zdanie po nadejsciu wieku sredniego i starczego. Bol stawal sie silniejszy od wstydu. Gdy asystentka przyniosla lekarstwa staruszkom z oddzialu drugiego, ci dowcipkowali z nia. Szevek przygladal sie temu w otepieniu.
Pozniej zjawil sie jakis lekarz ze strzykawka.
— Nie chce — zaprotestowal Szevek.
— Przestan egoizowac — zganil go doktor — i odwroc sie.
Szevek usluchal. Potem jakas kobieta podtykala mu kubek z woda, a on tak dygotal, ze pochlapal woda koc.
— Zostaw mnie w spokoju — poprosil — kto ty jestes?
Powiedziala mu, ale nie zrozumial. Kazal jej odejsc, gdyz czuje sie swietnie. Potem tlumaczyl jej, dlaczego hipoteza cyklicznosci, jakkolwiek sama w sobie poroniona, ma tak kapitalne znaczenie dla jego podejscia do teorii jednoczesnosci, wrecz stanowi jej kamien wegielny. Mowil czesciowo w ojczystym jezyku, czesciowo po ajonsku; kawalkiem kredy wypisal na tabliczce wzory i rownania, tak aby go zrozumieli, ona i reszta grupy, bal sie bowiem, ze moga pojac opacznie to porownanie z kamieniem wegielnym.
Asystentka dotknela jego twarzy i zaplotla mu wlosy. Dlonie miala chlodne. Nigdy w zyciu nie doswiadczyl niczego przyjemniejszego od ich dotyku. Wyciagnal reke, zeby ich dotknac. Ale jej juz nie bylo, odeszla.
Obudzil sie dlugi czas potem. Mogl swobodnie oddychac. Czul sie swietnie. Wszystko bylo w jak najlepszym porzadku. Nie mial ochoty sie poruszac. Ruch zaklocilby te doskonala, nieruchoma chwile, te rownowage swiata. Na suficie jasnialo niewypowiedzianie piekne zimowe swiatlo. Lezal i wpatrywal sie w nie. Starcy na oddziale smiali sie choralnie — starczy, chrapliwy skrzek, przecudny dzwiek. Weszla ta sama kobieta i usiadla przy jego lozku. Spojrzal na nia i usmiechnal sie.
— Jak sie czujesz?
— Jak nowo narodzony. Kto ty jestes?
Usmiechnela sie rowniez.
— Matka.
— Powtorne narodziny. Mialem jednak dostac nowe cialo, a nie to samo.
— Mowisz od rzeczy.
— Nie od rzeczy. Od Urras. Powtorne narodziny to czesc ich religii.
— Jestes jeszcze oslabiony. — Dotknela jego czola. — Nie masz juz goraczki.
Jej glos mowiacy te cztery slowa dotknal i urazil w najglebszych zakamarkach jego duszy jakis punkt, mroczne miejsce, zamurowana przestrzen, i tlukl sie tam echem w ciemnosci. Szevek przyjrzal sie kobiecie i stwierdzil ze zgroza:
— Ty jestes Rulag.
— Juz ci to mowilam. I to nie raz!
Zachowala obojetny wyraz, a nawet rozbawiony. O tym, zeby Szevek mogl cokolwiek zachowac, nie bylo mowy. Nie mial sily, zeby sie poruszyc, a jednak cofnal sie przed nia z nie ukrywanym strachem, jakby nie byla jego matka, ale jego smiercia. Jesli nawet dostrzegla ten slaby ruch, nie dala tego po sobie poznac.
Byla przystojna kobieta, ciemna, o delikatnych, regularnych rysach twarzy, nie naznaczonych bruzdami lat, choc musiala ich liczyc ponad czterdziesci. Cala jej postac wyrazala harmonie i spokoj. Miala niski, przyjemny tembr glosu.
— Nie wiedzialam, ze bawisz w Abbenay — powiedziala — ani gdzie sie obracasz — a nawet czy w ogole zyjesz. Przegladalam w skladnicy ksiegarskiej nowe wydawnictwa, szukajac tytulow do biblioteki inzynierskiej, i natknelam sie na ksiazke autorstwa Sabula i Szeveka. O Sabulu, oczywiscie, slyszalam. Ale kto to jest Szevek? Skad ja znam to imie? Przez dobra chwile nie moglam tego ustalic. Dziwne, prawda? Wreszcie sobie przypomnialam, ale nie wydawalo mi sie to sensowne. Ten Szevek, ktorego znalam, mialby dzis ledwie