— Wysluchaliby jej, ale potem skierowaliby do nagrania na tasme albo wykonania na prowincji. Nie jest utrzymana w Stylu Organicznym.
— Nic dziwnego, ze mieszkajac w Polnoconizu, nigdy nie slyszalem profesjonalnej muzyki. Ale jakie oni znajduja usprawiedliwienie dla tego rodzaju cenzury? Ty piszesz muzyke! Muzyka jest sztuka kooperatywna, organiczna z samej definicji, spoleczna.
Niewykluczone, ze jest najszlachetniejsza forma spolecznego zachowania, do jakiej jestesmy zdolni. Z pewnoscia zas jest jednym z najszlachetniejszych zawodow, jaki moze sobie obrac jednostka.
Ze swej zas natury, z natury wszelkiej sztuki, jest dzieleniem sie.
Artysta dzieli sie z innymi, to istota jego dziela. Abstrahujac juz od tego, co mowia twoi syndycy, w jaki sposob moze Kompoprac usprawiedliwic fakt, ze nie kieruje cie do pracy w twoim zawodzie?
— Oni nie pragna sie tym dzielic — oznajmil wesolo Salas. — Oni maja przed tym pietra.
Bedap przemowil tonem bardziej serio:
— Potrafia to usprawiedliwic, gdyz muzyka nie jest uzyteczna.
Pojmujesz, wazne jest kopanie kanalow; muzyka to tylko dekoracja. Zatoczylismy kolo i wrocilismy do najnikczemniejszego z rodzajow spekulanckiego utylitaryzmu. Odrzucilismy to wszystko, co stanowilo istote odonskiego idealu — zlozonosc, zywotnosc, swobode tworzenia i przedsiebiorczosci. Wrocilismy wprost do barbarzynstwa — jesli cos jest nowe, uciekaj od tego; jesli nie mozesz tego zjesc, wyrzuc to!
Szevek pomyslal o wlasnej pracy i nic nie powiedzial. Nie potrafil sie jednak przylaczyc do krytyki Bedapa. Przyjaciel otworzyl mu oczy na fakt, ze i sam jest w gruncie rzeczy rewolucjonista; a jednak czul calym soba, ze jest nim za sprawa wychowania i wyksztalcenia, ktore odebral jako odonianin i Anarresyjczyk. Nie moze sie buntowac przeciwko wlasnemu spoleczenstwu, bo jego spoleczenstwo, wlasciwie rozumiane, jest rewolucja — nieustajaca rewolucja, procesem w rozwoju. Aby podtrzymac waznosc rewolucji i jej sile — myslal — wystarczy czlowiekowi dzialac, bez obawy kary i nadziei nagrody — dzialac z potrzeby serca.
Bedap wybieral sie z kilkoma przyjaciolmi na dziesieciodniowa wloczege w gory Ne Theras. Namowil Szeveka, zeby wyruszyl z nimi. Temu usmiechala sie dekada w gorach, lecz nie perspektywa wysluchiwania przez dziesiec dni pogladow Bedapa. Rozmowa z nim zanadto przypominala sesje krytyczne, te forme wspolnotowego zycia, za ktora najmniej przepadal, polegajaca na tym, ze kazdy wstawal i skarzyl sie na niedociagniecia w funkcjonowaniu wspolnoty oraz — najczesciej — na skazy charakteru sasiadow.
Im blizej bylo do tych wakacji, z tym mniejsza wygladal ich ochota. Wsadzil jednak do kieszeni notes — aby miec moznosc usuwania sie od towarzystwa pod pozorem pracy — i wyruszyl.
Spotkali sie wczesnym rankiem za baza ciezarowek przy Wschodnich Rogatkach — trzech mezczyzn i trzy kobiety. Szevek nie znal zadnej z nich, a Bedap przedstawil go jedynie dwom. Gdy ruszyli droga w strone gor, wypadlo mu isc obok tej trzeciej.
— Szevek — przedstawil sie.
— Wiem — odpowiedziala.
Uswiadomil sobie, ze musial ja juz gdzies spotkac i powinien znac jej imie. Zaplonely mu uszy.
— Kpisz sobie? — zapytal Bedap, podchodzac z lewej strony. — Takver byla z nami w Instytucie w Polnoconizu. Od dwoch lat mieszka w Abbenay. Nie spotkaliscie sie od tego czasu?
— Widzialam go pare razy — powiedziala dziewczyna i rozesmiala sie.
Miala smiech osoby, ktora lubi dobrze zjesc — szeroki, dzieciecy smiech. Wysoka i raczej szczupla, o kraglych ramionach, rozlozystych biodrach, nie byla olsniewajaco piekna, twarz miala smagla, inteligentna i pogodna. W jej oczach byla ciemnosc, nie ta nieprzenikniona ciemnosc blyszczacych oczu, ale mrok glebi, niezwykle miekka, niemal aksamitna czern mialkiego popiolu. Napotkawszy spojrzenie tych oczu, Szevek pojal, ze zapominajac o niej, popelnil grzech niewybaczalny — i w tej samej chwili zrozumial, ze zostalo mu to wybaczone. Ze sprzyja mu szczescie. Ze jego los sie odmienil.
Wkroczyli w gory.
Zimnym wieczorem czwartego dnia wyprawy on i Takver siedzieli na nagim stromym zboczu nad dolina. Czterdziesci metrow nizej pomiedzy opryskanymi woda kamieniami rwal parowem gorski strumien. Niewiele bylo na Anarres plynacej wody; jej poziom na wiekszosci terenow byl niski, rzeki krotkie. Bystre potoki plynely tylko w gorach. Loskot kipieli burzacej sie, szumiacej i spiewajacej byl dla mlodych nowoscia.
Przez caly dzien wdrapywali sie na stoki wysokogorskich wawozow, potem schodzili, tak ze nie czuli juz nog. Reszta grupy zostala w Schronisku, kamiennym, schludnie utrzymanym domku, zbudowanym przez — i dla — turystow; Zwiazek Ne Theras nalezal do najaktywniejszych sposrod ochotniczych stowarzyszen, ktore postawily sobie za cel zachowanie i ochrone skapych raczej „malowniczych” zakatkow Anarres. Mieszkajacy tam latem straznik ogniowy pomagal Bedapowi i pozostalym przygotowac jakas kolacje z zasobow dobrze zaopatrzonej spizarni. Takver i Szevek wyszli — osobno i w tej kolejnosci — nie mowiac, dokad sie wybieraja, ani to zreszta wiedzac.
Kiedy ja znalazl, siedziala na stromym zboczu wsrod porastajacych gorskie stoki — jakby je posypano klaczkami koronek — delikatnych krzewin ksiezycorosli; ich sztywne, kruche galazki srebrzyly sie w mroku. Bezbarwna jasnosc nieba miedzy wschodnimi szczytami zwiastowala wzejscie ksiezyca. Strumien burzyl sie halasliwie w ciszy wynioslych, nagich wzgorz. Ani powiewu wiatru, ani chmurki na niebie. Powietrze ponad gorami — czyste i przejrzyste — przypominalo ametyst.
Czas jakis siedzieli w milczeniu.
— Jeszcze nigdy nie czulem takiego pociagu do kobiety, jaki czuje do ciebie. Od poczatku tej wycieczki. — Ton glosu Szeveka byl zimny, niemal gniewny.
— Nie chcialam ci psuc wakacji — odpowiedziala z tym swoim szerokim, dziecinnym smiechem, zbyt glosnym o tej godzinie zmierzchu.
— Nie popsulas!
— To swietnie. Myslalam, ze sie skarzysz, ze to cie rozprasza.
— Rozprasza! To jest jak trzesienie ziemi.
— Dziekuje.
— Ty nie masz z tym nic wspolnego — odrzekl szorstko. — Tu chodzi tylko o mnie.
— Tak tobie sie zdaje.
Zapadlo dluzsze milczenie.
— Jesli masz ochote kopulowac — powiedziala — dlaczego mnie nie poprosisz?
— Bo nie jestem pewien, czy tego wlasnie chce.
— Ani ja — stwierdzila bez usmiechu. — Sluchaj — powiedziala miekkim, pozbawionym niemal tembru glosem; byla w nim ta sama puszystosc, co w jej oczach — powinnam ci cos wyznac. — Co mu jednak powinna byla wyznac, pozostalo przez dluzsza chwile nie wyznane. Zwrocil na nia w koncu spojrzenie tak pelne blagalnego niepokoju, ze wyrzucila z siebie pospiesznie: — No coz, chcialam jedynie powiedziec, ze nie chce teraz z toba spolkowac.
Ani z nikim innym.
— Zerwalas z seksem?
— Alez skad! — zaprzeczyla z oburzeniem, bez dalszych jednak wyjasnien.
— A ja wlasciwie tak — wyznal, rzucajac do potoku kamyk. — Albo jestem impotentem. Juz od pol roku nic, a i przedtem tylko z Bedapem. Wlasciwie juz blisko rok. Coraz mniejsza mi to sprawialo frajde, az wreszcie zaniechalem prob. To nie bylo tego warte.
Niewarte zachodu. A jednak nie zapomnialem, jakie to byc powinno.
— Otoz wlasnie — przytaknela. — Ja mialam ogromna frajde ze spolkowania do osiemnastego, dziewietnastego roku zycia. To bylo podniecajace, ciekawe, przyjemne. Ale pozniej… sama nie wiem. Tak jak powiedziales, coraz mniejsza mi to sprawialo frajde. Nie szukalam juz przyjemnosci. Nie samej tylko przyjemnosci, to mam na mysli.
— Chcesz miec dzieci?
— Tak, gdy przyjdzie czas.
Cisnal nastepny kamyk do strumienia, wtapiajacego sie juz w cien parowu i tylko swoim gwarem — nie milknaca harmonia zlozona z dysharmonii — dajacego o sobie znac.
— Ja chce doprowadzic do konca moja prace — powiedzial.
— Czy zycie w celibacie w tym pomaga?
— Zachodzi pewien zwiazek. Nie wiem, na czym on polega, nie jest to zwiazek przyczynowy. W tym samym