mniej wiecej czasie, gdy obrzydl mi seks, zaczalem tez nawalac w pracy. Szlo mi coraz gorzej. Przez trzy lata zupelnie nic. Jalowizna. Jalowizna na kazdym polu. Jak okiem siegnac jalowa pustynia, prazona nielitosciwym zarem bezlitosnego slonca, pustka bez oznak zycia, bez odcisku stopy, bez zmazy, bez wytrysku, usiana koscmi nieszczesnych wedrowcow…
Nie rozesmiala sie; zaskomlala smiechem, jak gdyby smiech sprawial jej bol. Probowal dojrzec jej twarz. Niebo za jej pociemniala glowa swiecilo ostro i czysto.
— Co jest takiego zlego w przyjemnosci, Takver? Czemu sie przed nia wzbraniasz?
— Nic nie ma zlego. I wcale sie przed nia nie wzbraniam. Tyle ze nie jest mi potrzebna. A jesli bede kontentowala sie tym, czego nie potrzebuje, nigdy nie dostane tego, czego potrzebuje.
— A czego potrzebujesz?
Spuscila wzrok, drapiac paznokciem odkryta skalna powierzchnie. Nie odpowiedziala. Nachylila sie, by ulamac galazke ksiezycorosli, lecz dotknela jej tylko, pogladzila pokryta puchem lodyzke i drobny listek. Szevek poznal po jej napietych ruchach, ze aby wydobyc z siebie glos, musi pohamowac lub zdusic wzbierajaca w niej fale uczuc. Kiedy jej sie to wreszcie udalo, odezwala sie cicho, niemal szorstko:
— Potrzebuje wiezi. Prawdziwej. Ciala i umyslu, na cale zycie.
Nic wiecej. I nic mniej.
Popatrzyla na niego wyzywajaco, nieomal z nienawiscia.
Wezbrala w nim jakas tajemnicza radosc, niczym dochodzace z ciemnosci dzwieki i zapach wartkiego potoku. Ogarnelo go uczucie nieograniczonej swobody, jasnosci, calkowitej jasnosci, jakby z zamkniecia wyrwal sie na wolnosc. Niebo za glowa Takver rozjasnil wschod ksiezyca; dalekie szczyty oblala srebrzysta poswiata.
— Tak, to o to chodzi — rzekl bez zaklopotania ani poczucia, ze mowi do drugiej osoby; zamyslony, powiedzial to, co przyszlo mu do glowy. — Nigdy tego nie dostrzegalem.
W glosie Takver pobrzmiewal jeszcze slad urazy.
— Nigdy nie byles zmuszony tego dostrzec.
— Dlaczego nie?
— Dlatego, jak przypuszczam, ze nigdy nie dostrzegles takiej mozliwosci.
— Co chcesz przez to powiedziec, jakiej mozliwosci?
— Odpowiedniej osoby!
Rozwazyl to. Siedzieli oddaleni od siebie o mniej wiecej metr, obejmujac podciagniete kolana, robilo sie bowiem zimno. Oddechy mrozily im gardla jak lodowata woda. Mogli je obserwowac — blade opary w nabierajacej blasku poswiacie ksiezyca.
— Ja dostrzeglam to tamtej nocy — powiedziala Takver — tej przed twoim wyjazdem z Polnocowyzu. Mielismy przyjecie, pamietasz. Niektorzy siedzieli i gadali przez cala noc. Ale to bylo cztery lata temu. A ty nie znales nawet mojego imienia. — W jej glosie nie bylo juz zawzietosci; wygladalo na to, ze chce mu wybaczyc.
— Czy ujrzalas we mnie wtedy to, co ja w tobie przez te cztery ostatnie dni?
— Nie wiem. Nie potrafie ci odpowiedziec. To wlasciwie nie mialo podloza seksualnego. W ten sposob juz wczesniej zwrocilam na ciebie uwage. To bylo cos innego; ja cie zobaczylam.
Ale przeciez ja wcale nie wiem, co ty dostrzegasz teraz. Ani, na dobra sprawe, co sama wtedy dostrzeglam. Wcale cie dobrze nie znalam. Jedynie, kiedy mowiles, wydawalo mi sie, ze widze cie na wylot, zagladam do twego wnetrza. Ale przeciez mogles byc zupelnie inny, niz mi sie zdawalo. Nie bylaby to ostatecznie twoja wina — dodala. — Po prostu wiedzialam, ze to, co w tobie dostrzeglam, to jest to, czego potrzebuje. A nie tylko chce!
— I ty mieszkasz w Abbenay od dwoch lat i nigdy…
— Co nigdy? To wszystko siedzialo we mnie, w mojej glowie, ty nawet nie znales mojego imienia. Ostatecznie osoba nie moze nawiazac wiezi sama z soba!
— A ty balas sie, ze jesli do mnie przyjdziesz, moge nie zechciec nawiazywac wiezi?
— Nie balam sie. Wiedzialam, ze jestes czlowiekiem, ktorego… nie mozna zmusic… Owszem, balam sie. Balam sie ciebie. Nie popelnienia bledu. Wiedzialam, ze to nie blad. Ale ty byles, byles soba. Zdajesz sobie chyba sprawe, ze nie jestes jak wiekszosc ludzi.
Balam sie ciebie, bo wiedzialam, ze jestes mi rowny! — zakonczyla ze zloscia, ale juz w nastepnej chwili dodala miekko, lagodnie: — Wiesz, Szevek, to naprawde nie ma znaczenia.
Po raz pierwszy wymowila przy nim jego imie. Odwrocil sie w jej strone i powiedzial zacinajac sie, niemal krztuszac:
— Nie ma znaczenia? Najpierw odkrywasz — pokazujesz mi, co ma znaczenie, co sie naprawde liczy, czego szukalem przez cale zycie, a potem mowisz, ze to nie ma znaczenia!
Siedzieli teraz twarzami do siebie, lecz nie dotykali sie.
— A wiec tego chcesz?
— Tak. Wiezi. Szansy.
— Teraz — i na cale zycie?
— Teraz i na cale zycie.
Zycie — powtorzyl w zimnej ciemnosci szumiacy w dole po kamieniach bystry strumien.
Po powrocie z gor Szevek i Takver wprowadzili sie do pokoju dwuosobowego. W kwartale w poblizu Instytutu nie bylo zadnej wolnej dwojki, Takver slyszala jednak o jednej niezbyt daleko, w starej mieszkalni na polnocnym koncu miasta. Zeby dostac pokoj, udali sie do zarzadcy kwartalu mieszkaniowego — Abbenay podzielone bylo na okolo dwiescie okregow administracyjnych, zwanych kwartalami — ktorym okazala sie chalupniczka szlifujaca soczewki, siedzaca w domu z trojka malych dzieci. Ksiegi meldunkowe trzymala w szafie na najwyzszej polce, zeby dzieciaki nie mogly sie do nich dobrac. Sprawdzila, czy pokoj jest zarejestrowany jako wolny; Szevek i Takver zajeli go, wpisujac po prostu do ksiegi swoje imiona. Przeprowadzka rowniez nie byla niczym skomplikowanym. Szevek przeniosl pudlo papierow, zimowe buty i pomaranczowy koc. Takver musiala odbyc trzy kursy.
Pierwszy do rejonowego skladu odziezy po nowe ubranie dla obojga; miala niejasne, lecz silne uczucie, ze zmiana stroju to zasadniczy dla rozpoczecia ich partnerstwa akt. Drugi kurs do dawnej noclegowni, raz po ubranie i papiery, powtornie — w towarzystwie Szeveka — zeby przeniesc pewna liczbe osobliwych przedmiotow: zrobionych z drutu, zawilych, kolistego ksztaltu, ktore, zawieszone u sufitu, poruszaly sie. Zrobila je z drucianego zlomu przy pomocy narzedzi z magazynu zaopatrzenia rzemiosla i nazwala: Zajecia Nie Zamieszkanej Przestrzeni. Jedno z pary znajdujacych sie w pokoju krzesel bylo mocno podniszczone, odniesli je wiec do punktu naprawczego, skad wzieli inne, solidne. Tak wiec mieli juz umeblowany pokoj. Sufit w nim byl wysoki, pomieszczenie zawieralo wiec duzo powietrza i pod dostatkiem przestrzeni dla Zajec. Domicyl zbudowano na jednym z niskich wzgorz Abbenay i z naroznego okna w pokoju, przez ktore po poludniu zagladalo slonce, rozciagal sie widok na miasto, jego ulice i place, dachy, zielone parki i zamiejskie rowniny.
Pozycie plciowe po dlugiej wstrzemiezliwosci i niespodziana radosc zachwialy rownowage i Szeveka, i Takver. W okresie kilku pierwszych dekad on miotal sie miedzy uniesieniem a przygnebieniem; ona miewala napady zlego humoru. Oboje byli przewrazliwieni i niedoswiadczeni. Napiecie to ustepowalo z wolna, w miare jak sie z soba zzywali. Ich glod seksualny przetrwal w postaci namietnego zauroczenia, ich pragnienie zespolenia odnawialo sie co dzien, bo co dzien sie spelnialo.
Dla Szeveka bylo teraz jasne — i za glupote uznalby sad przeciwny — ze wszystkie zle lata, ktore przezyl w tym miescie, stanowily czesc jego obecnego, wielkiego szczescia, bo do niego prowadzily, do niego go przygotowywaly. Wszystko, co mu sie przydarzylo, bylo czescia tego, co przezywal teraz. Takver nie dopatrywala sie w ich szczesciu podobnie niejasnej przyczynowo-skutkowej zbieznosci, ale ostatecznie nie byla chronofizykiem.
Postrzegala czas naiwnie, jako biegnaca przed siebie droge. Szedles nia i dokads dochodziles. Jesli miales szczescie, dochodziles tam, dokad bylo warto.
Gdy jednak Szevek, pozostajac przy tej metaforze, ujal ja po swojemu, wyjasniajac, ze jesliby pamiec i zamysl nie czynily przeszlosci i przyszlosci czescia terazniejszosci, nie istnialaby — wedle ludzkich pojec — zadna droga, nie byloby tez wiec dokad isc, przytaknela mu, nim dobrnal do polowy swojego wywodu.
— Otoz to — powiedziala. — Tym sie wlasnie zajmowalam przez te ostatnie cztery lata. Nie wszystko to kwestia szczescia. Jedynie czesc.
Miala dwadziescia trzy lata, byla o pol roku mlodsza od Szeveka. Wychowala sie w rolniczej wspolnocie w