— Nie. My jestesmy bardzo pragmatyczni.

— Jedno nie przeszkadza drugiemu — zauwazyla.

Nie spodziewal sie po niej subtelnosci umyslu.

— Tak, to prawda — przyznal.

— Coz moze byc bardziej romantycznego od panskiego tutaj przyjazdu — sam jak palec, bez grosza przy duszy, wystepujacy w sprawie swojego narodu?

— I oplywajacy w luksusie.

— Luksusie? W uniwersyteckich pokoikach? Mily Boze! Kochany biedaku! Nie pokazali panu zadnych przyzwoitszych miejsc?

— Bylem w wielu miejscach, lecz wszystkie byly podobne. Pragnalbym lepiej poznac Nio Esseie. Widzialem tylko zewnetrzna strone miasta — opakowanie paczki.

Uzyl tego porownania, bo od pierwszej chwili zafascynowal go zwyczaj Urrasyjczykow pakowania wszystkiego w czysty, wytworny papier, plastik, karton badz folie. Pranie, ksiazki, warzywa, ubrania, lekarstwa — wszystko otulano warstwami opakowan. Nawet ryzy papieru zawijano w kilka jego warstw. Nic nie mialo sie stykac z niczym innym. Zaczal odnosic wrazenie, ze i on sam zostal starannie opakowany.

— Domyslam sie. Zaprowadzili pana do Muzeum Historycznego, oprowadzili po Pomniku Dobunnae, kazali wysluchac przemowienia w Senacie!

Rozesmial sie, gdyz przedstawila dokladnie marszrute jednego z dni ubieglego lata.

— Wiem, wiem! Oni tak glupio obchodza sie z obcokrajowcami. Dopilnuje, zeby zobaczyl pan prawdziwa Nio!

— Bardzo bym tego pragnal.

— Znam cala mase cudownych ludzi. Kolekcjonuje ludzi. Tu tkwi pan jak w pulapce miedzy wszystkimi tymi nadetymi profesorami i politykami… — trajkotala. Jej paplanina sprawiala mu przyjemnosc, podobnie jak snieg i slonce.

Dotarli do malej stacyjki Amoeno. Vea juz wczesniej kupila bilet powrotny; pociag mial nadjechac lada moment.

— Niech pan nie czeka, zamarznie pan.

Nie odpowiedzial, stal i przyjaznie pochlanial ja wzrokiem — zwalisty w palcie na podbiciu z owczej welny.

Opuscila spojrzenie na mankiet salopki i strzepnela platek sniegu z haftu.

— Czy ma pan zone, Szevek?

— Nie.

— Zadnej w ogole rodziny?

— Ach — nie. Mam partnerke; dzieci. Prosze mi wybaczyc, pomyslalem o czym innym. „Zona” to dla mnie cos, co istnieje tylko na Urras.

— Kto to jest „partnerka”? — Zajrzala mu zalotnie w oczy.

— Wy powiedzielibyscie, jak sadze, zona.

— Czemu z panem nie przyjechala?

— Nie chciala; mlodsza dziewczynka ma dopiero roczek… Nie, teraz juz dwa. A poza tym… — Zawahal sie.

— Czemu nie chciala przyjechac?

— No coz, ma tam, nie tu, zadanie do spelnienia. Gdybym wiedzial, jak bardzo by sie jej spodobalo wiele z tutejszych rzeczy, nalegalbym, zeby ze mna przyjechala. Ale nie wiedzialem tego. Jest poza tym kwestia bezpieczenstwa.

— Bezpieczenstwa? Tutaj?

Znowu sie zawahal, po czym rzekl:

— Jak rowniez po moim powrocie.

— A co panu grozi? — zapytala, robiac zdziwione oczy.

Zza wzgorza za miastem wyjechal pociag.

— Och, zapewne nic. Sa jednak tacy, ktorzy uwazaja mnie za zdrajce. Dlatego, ze staram sie o nawiazanie przyjazni z Urras.

Moga sprawiac klopoty, kiedy przyjade do domu. Nie chce tego ani dla niej, ani dla dzieci. Doswiadczylismy troche szykan przed moim wyjazdem. Wystarczy.

— Chce pan powiedziec, ze zagrozi panu prawdziwe niebezpieczenstwo?

Nachylil sie do niej, zeby lepiej slyszec, na stacje z loskotem kol i wagonow wtaczal sie juz bowiem pociag.

— Nie wiem — odrzekl z usmiechem. — Czy wiesz, ze nasze pociagi sa bardzo podobne do waszych? Dobry projekt nie wymaga ulepszen. — Podszedl z nia do wagonu pierwszej klasy. Poniewaz nie otwierala drzwi, uczynil to za nia. Kiedy wsiadla, wetknal do przedzialu glowe i rozejrzal sie po nim. — W srodku nie sa jednak podobne! To przedzial prywatny, wylacznie dla ciebie?

— O tak. Nie cierpie drugiej klasy. Mezczyzni zuja gume maera i spluwaja. Czy na Anarres zuje sie maere? Nie, z pewnoscia nie.

Och, tak bym chciala dowiedziec sie czegos wiecej o panu i panskiej ojczyznie!

— Z checia bym o niej opowiedzial, ale nikt mnie nie pyta.

— A wiec spotkajmy sie znowu, zeby sobie o niej porozmawiac!

Moze by pan do mnie zadzwonil, bedac nastepnym razem w Nio Esseii? Prosze obiecac.

— Obiecuje — odrzekl z humorem.

— Swietnie! Wiem, ze nie lamie pan obietnic. Nic jeszcze o panu nie wiem, ale to jedno wiem. Wyczuwam to. Do widzenia, Szevek.

Na chwile nakryla dlonia w rekawiczce jego przytrzymujaca drzwi reke. Rozlegl sie dwutonowy gwizd lokomotywy; Szevek zatrzasnal drzwi i spogladal za odjezdzajacym pociagiem, odprowadzajac wzrokiem twarz Vei, swiecaca z okna bialo-szkarlatna plama.

W doskonalym nastroju wrocil do domu Oiie i az do zmroku toczyl z Ini bitwe na sniezki.

REWOLUCJA W BENBILI! UCIECZKA DYKTATORA!

PRZYWODCY REBELIANTOW OPANOWUJA STOLICE!

NADZWYCZAJNE POSIEDZENIE RRS.

NIEWYKLUCZONA INTERWENCJA A-IO.

Brukowe gazety zachlystywaly sie najwiekszymi z dostepnych czcionek, gubiac po drodze skladnie i gramatyke; brzmialo to niczym sposob wyslawiania sie Efora: „Ostatniej nocy powstancy opanowuja cala zachodnia czesc Meskti i mocno naciskaja na armie…” Taki — wtlaczajacy przeszlosc i przyszlosc w jeden przeciazony, chwiejacy sie czas terazniejszy — byl czasownikowy tryb Niotyjczykow.

Szevek przeczytal gazety i zajrzal do encyklopedii RRS pod haslo „Benbili”. Panstwo to bylo formalnie demokracja parlamentarna, faktycznie — rzadzona przez generalow — dyktatura wojskowa. Byl to rozlegly, slabo zaludniony, biedny kraj na zachodniej polkuli, same tylko gory i jalowe sawanny. „Powinienem tam pojechac” — pomyslal, skuszony owym obrazem; oczyma wyobrazni ogladal juz blade, chlostane wiatrem rowniny. Wiesci z Benbili niezwykle go poruszyly. Nasluchiwal wiadomosci stamtad w radiu, ktore dotad rzadko byl wlaczal, stwierdziwszy, ze jego podstawowa funkcja bylo reklamowanie towarow na sprzedaz. Radiowe doniesienia, podobnie jak oficjalne telefaxy, zainstalowane w pomieszczeniach publicznych, byly krotkie i suche — osobliwy kontrast z prasa popularna, ktora na kazdej stronie krzyczala: Rewolucja!

Prezydent, general Havevert, zdolal ujsc calo w swoim slynnym opancerzonym samolocie, kilku jednak pomniejszych generalow ujeto i wykastrowano — kara, ktora Benbilijczycy tradycyjnie przedkladali nad egzekucje. Wycofujaca sie armia zostawiala za soba spalone pola i zgliszcza miast swego narodu. Partyzanci nekali ja z kolei wojna podjazdowa. W Meskti, stolicy kraju, rewolucjonisci otworzyli bramy wiezien, oglaszajac amnestie dla wszystkich uwiezionych. Zywiej zabilo serce Szeveka, kiedy to czytal. Wiec byla jeszcze, wciaz jeszcze byla nadzieja… Z rosnacym przejeciem sledzil doniesienia z dalekiej rewolucji. Czwartego dnia w telefaksowej

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату