znosili im prezenty — drobne podarunki, jakie krazyly wsrod tych ludzi, ktorzy nie mieli nic i posiadali wszystko: a to szalik zrobiony na drutach, a to odlamek granitu wysadzany karmazynowymi granatami, a to wazon ulepiony recznie w pracowni zwiazku garncarzy, a to wiersz milosny, a to komplet drewnianych, rzezbionych guzikow, a to spiralna muszle z Morza Sorruba. Wreczajac taki prezent Takver, mowili: „Wez to, moze sie przyda Szevowi jako przycisk do papieru”, wreczajac zas Szevekowi: „Przyjmij to, Tak sie spodoba ten kolor”. Ofiarowujac te dary, pragneli sie wlaczyc w to, co ci dwoje dzielili miedzy soba, uczcic to, uhonorowac.

Lato roku 160 po Osiedleniu na Anarres bylo dlugie, skwarne i pogodne. Obfite deszcze, ktore spadly na wiosne, uczynily rowniny Abbenay zielonymi i zmyly kurz z powietrza, od czego stalo sie ono niezwykle przejrzyste; w ciagu dnia przypiekalo slonce, noca niebo usiane bylo gwiazdami. Gdy wschodzil ksiezyc, widzialo sie wyraznie zarysy kontynentow pod oslepiajaco bialymi zwojami chmur.

— Dlaczego on tak pieknie wyglada? — zastanawiala sie Takver, lezac w ciemnosci obok Szeveka pod pomaranczowym kocem.

Ponad nimi unosily sie w mroku Zajecia Nie Zamieszkanej Przestrzeni; za oknem blyszczal ksiezyc w pelni. — Skoro wiemy, ze to tylko planeta taka jak ta, jedynie z lepszym klimatem i gorszymi ludzmi, skoro wiemy, ze ci ludzie to posiadacze, ktorzy tocza wojny, ustanawiaja prawa, jedza, gdy inni gloduja, starzeja sie, maja pecha, gosciec stawowy i nagniotki na palcach tak samo jak ludzie tutejsi… skoro wiemy to wszystko, czemu on nadal wydaje nam sie miejscem tak szczesliwym — jakby zycie musialo tam plynac w rozkoszy? Kiedy patrze na te promienista kule, nie potrafie sobie wyobrazic, ze moglby tam zyc taki odrazajacy, maly czlowieczek z wytluszczonymi rekawami i szczatkowym mozgiem jak Sabul; po prostu nie potrafie…

Ksiezycowa poswiata oswietlala ich nagie piersi i ramiona. Delikatny meszek na twarzy Takver opromienial jej rysy mglista aureola; cienie, a takze jej wlosy byly czarne. Szevek dotknal srebrna dlonia jej srebrnego ramienia, dziwiac sie cieplu tego dotyku w tak zimnym swietle.

— Jesli umiesz zobaczyc jakas rzecz w calej jej pelni — powiedzial — zawsze wyda ci sie ona piekna. Planety, zycie ludzkie…

Swiat zas widziany z bliska to brud i kamienie. Zycie ogladane z perspektywy dnia codziennego to ciezki znoj, czlowieka ogarnia zmeczenie, traci z oczu wzor. Potrzebny jest dystans — odstep. Zeby dostrzec, jak piekna jest ziemia, trzeba ja zobaczyc jako ksiezyc. Zeby dostrzec, jak piekne jest zycie, trzeba na nie spojrzec z punktu widzenia smierci.

— W porzadku, jesli chodzi o Urras. Niech tam sobie zostanie i bedzie tym ksiezycem — nie zalezy mi na niej! Ale nie mysle stawac na kamieniu nagrobnym, spogladac na zycie i stwierdzac: O, jakze ono piekne! Chce je ogladac jako calosc z samego jego srodka, tu, teraz. Gwizdze na wiecznosc!

— To nie ma nic wspolnego z wiecznoscia — powiedzial z usmiechem — szczuply, kudlaty mezczyzna ze srebra i cienia. — Zeby ujrzec zycie jako calosc, wystarczy stwierdzic, ze jest smiertelne. Ja umre, ty umrzesz; inaczej jakze moglibysmy sie kochac?

Slonce sie wypali. Dzieki czemu innemu swieci?

— Och, to twoje gadanie, ta twoja przekleta filozofia!

— Gadanie? To nie gadanie. Tego sie dotyka reka. Oto dotykam calosci, obejmuje ja. Co tu jest swiatlem ksiezyca, a co Takver?

Jakze moglbym bac sie smierci? Skoro ja obejmuje, skoro trzymam w rekach swiatlo…

— Nie badz takim posiadaczem — burknela.

— Nie placz, kochanie.

— Ja nie placze. To ty. To tobie plyna lzy.

— Zimno mi. Swiatlo ksiezyca jest zimne.

— Poloz sie.

Przebiegl go dreszcz, gdy wziela go w ramiona.

— Boje sie, Takver — wyszeptal.

— Cicho, bracie, cicho, kochany.

Tej nocy — i przez wiele nastepnych — zasypiali, trzymajac sie w objeciach.

Rozdzial siodmy

Urras

Szevek znalazl ten list w kieszeni nowego, podbitego runem zimowego palta, ktore zamowil w sklepie przy owej koszmarnej ulicy. Pojecia nie mial, skad on sie tam wzial. Z cala pewnoscia nie nadszedl poczta — przesylki dostarczano mu trzy razy dziennie, a wsrod nich wylacznie rekopisy i przedruki od fizykow z calej Urras, zaproszenia na przyjecia i prostoduszne przesylki od szkolnej dziatwy. To byl cienki kawalek papieru, zlozony do srodka, bez koperty; nie mial stempla franko ani tez znaczka zadnej z trzech rywalizujacych ze soba kompanii pocztowych.

Ogarniety niejasnym niepokojem, otworzyl go i przeczytal:

„Jesli jestes Anarchista dlaczego wspolpracujesz z tym systemem wladzy zdradzajac swoj Swiat i Odonska Nadzieje przeciez przybyles tutaj zeby nam niesc te Nadzieje. My ktorzy cierpimy niesprawiedliwosc i ucisk spogladamy w strone Siostrzanego Swiata wygladajac jutrzenki swobody w tej ciemnej nocy. Przylacz sie do nas swych braci!” Nie bylo podpisu ani adresu.

List ten wstrzasnal Szevekiem, zarowno jego poczuciem moralnym, jak i umyslem, wzbudzil w nim nie tyle zdumienie, co jakby panike. Zdawal sobie sprawe, ze gdzies tu sa, tylko gdzie? Na zadnego sie dotad nie natknal, zadnego nie widzial, nie spotkal dotychczas biedaka… Pozwolil, by otoczono go murem, i nawet tego nie spostrzegl. Przyjal schronienie jak jakis posiadacz. Zostal zawlaszczony — tak wlasnie, jak to okreslil Chifoilisk.

Nie wiedzial jednak, jak zburzyc ten mur. A gdyby go nawet zburzyl, dokad pojsc? Ogarnela go jeszcze wieksza panika. Do kogo sie zwrocic? Otaczaly go zewszad usmiechy bogaczy.

— Chcialbym z toba pomowic, Eforze.

— Oczywiscie, sir. Prosze wybaczyc, sir, zrobie miejsce, postawie to tutaj.

Sluzacy manewrowal zrecznie ciezka taca, zdjal pokrywki z naczyri i — nie uroniwszy ani kropli — nalal do filizanki gorzkiej czekolady, ktora wzniosla sie pieniscie az po krawedz naczynia.

Wyraznie rozkoszowal sie sniadaniowym rytualem i swoja w nim biegloscia, rownie tez wyraznie nie pragnal zadnych nieprzewidzianych jego zaklocen. Zwykle mowil zupelnie czystym ajonskim, teraz jednak, ledwie Szevek wyrazil chec odbycia z nim rozmowy, przerzucil sie na staccato miejskiej gwary. Szevek nauczyl sie rozumiec ja jako tako; odstepstwa w brzmieniu dzwiekow, gdy sie je raz uchwycilo, cechowala spojnosc, polykanie koncowek skazywalo go wszakze na daremne domysly. Polknieciu ulegala polowa wyrazow. To przypomina szyfr — pomyslal — jak gdyby Nioti, jak sami sie nazywali, nie zyczyli sobie, by rozumieli ich postronni.

Sluzacy stal i czekal na polecenia Szeveka. Wiedzial juz — zaraz pierwszego tygodnia zorientowal sie w idiosynkrazjach swego pana — ze ten nie zyczy sobie, by odsuwal dla niego krzeslo ani wystawal przy nim podczas posilku. Jego wyprezona, wyczekujaca poza wystarczala, by zgasic wszelka nadzieje na odstapienie od etykiety.

— Moze bys usiadl, Eforze?

— Jak pan sobie zyczy, sir — odparl sluga. Przesunal krzeslo o pol cala, ale nie usiadl na nim.

— Oto, o czym chcialbym z toba porozmawiac. Jak wiesz, nie lubie wydawac ci polecen.

— Staram sie uprzedzac wszystkie panskie zyczenia, sir.

— Istotnie, lecz nie o to mi chodzi. Jak sie orientujesz, w moim kraju nikt nie wydaje rozkazow.

— Takem i slyszal, sir.

— No wiec chcialbym traktowac cie jak rownego sobie, jak brata. Poza toba nie znam tu nikogo, kto by nie byl bogaty — nie nalezal do posiadaczy. Bardzo chcialbym z toba porozmawiac, poznac twoje zycie…

Urwal, zrozpaczony, dojrzawszy wyraz pogardy na pomarszczonej twarzy Efora. Popelnil wszelkie mozliwe bledy. Efor uznal go za nadetego, wtykajacego nos w nie swoje sprawy glupca.

W gescie rezygnacji opuscil rece na stol i powiedzial:

— Och, do diabla, przepraszam cie, Eforze! Nie umiem sie wyslowic. Prosze, zapomnij o tym.

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату