zachcianki gustu przy pomocy dostepnych tam niewyszukanych materialow — miedzi, srebra, paciorkow, spineli, granatow i zoltych diamentow z Poludniowyzu. Sadik nie miala okazji ogladac zbyt wielu blyszczacych, delikatnych cacek, widywala jednak naszyjniki, totez naszyjnika dopatrzyla sie w drucianych kregach.
— Nie, spojrz — rzekl ojciec i uroczyscie, wprawnie podniosl tajemniczy przedmiot za laczaca kilka drucianych zwojow nitke.
Zwisnawszy u jego dloni, przedmiot ozyl — petle poczely obracac sie swobodnie, zakreslajac jedna wewnatrz drugiej powietrzne sfery, szklane paciorki rozblysly odblaskiem lampy.
— Ach, jakie to sliczne! — zawolalo dziecko. — Co to jest?
— Wiesza sie to u sufitu. Znajdzie sie tu jakis gwozdz? Przyniose pozniej z Zaopatrzenia, na razie wystarczy haczyk na palta. Czy wiesz, kto to zrobil, Sadik?
— Nie. Ty.
— Ona. Matka. Ona to zrobila. — Odwrocil sie do Takver. — To moje ulubione, to ktore wisialo nad biurkiem. Inne oddalem Bedapowi. Ani myslalem zostawiac je tej starej — jakze jej bylo? Mamie Zazdrosnicy z glebi korytarza.
— A, Bunub! Lata juz jak o niej nie myslalam!
Takver rozesmiala sie drzacym smiechem. Przygladala sie mobilowi, jakby sie go bala. Sadik wpatrywala sie w lekka konstrukcje, w cichych obrotach poszukujaca stanu rownowagi.
— Chcialabym — powiedziala na koniec ostroznie — powiesic sobie to na jedna noc nad lozeczkiem w noclegowni.
— Zrobie ci takie samo, kochanie. Na wszystkie noce.
— Ty naprawde umiesz to robic, Takver?
— No coz, kiedys umialam. Mysle, ze bede mogla zrobic ci cos podobnego. — W oczach Takver stanely juz jawnie lzy.
Szevek objal ja ramieniem. Wciaz byli oboje na granicy placzu, ogromnie napieci. Sadik przygladala sie przez chwile przytulonym rodzicom spokojnym, bacznym spojrzeniem, po czym odwrocila sie, by obserwowac Zajecie Nie Zamieszkanej Przestrzeni.
Wieczorami, gdy zostawali we dwoje, corka stawala sie czesto tematem ich rozmow. Takver — nie majac kogo obdarzac czuloscia — byla nieco przesadnie zajeta dzieckiem. Macierzynskie ambicje i niepokoje przycmily jej zdrowy rozsadek. Nie bylo to jej przyrodzone; ani wspolzawodnictwo, ani opiekunczosc nie mialy dla Anarresyjczykow wiekszego powabu. Byla wiec rada, mogac wyzalic sie, pozbyc trosk, co umozliwiala jej obecnosc Szeveka. Podczas ich pierwszych po rozlace nocy to ona glownie mowila, on zas sluchal — jak moglby sluchac muzyki lub szmeru plynacej wody — nie usilujac odpowiadac. Od czterech lat odzywal sie niewiele, odwykl od rozmow. Dopiero Takver — jak to zwykle bywalo — uwolnila go od tego milczenia. Pozniej to on przewaznie mowil, przywiazujac jednak zawsze wage do jej odpowiedzi.
— Pamietasz Tirina? — zapytal pewnej nocy.
Bylo zimno; nastala zima i pokoj — polozony najdalej od domicylowej kotlowni — nigdy sie nie nagrzewal, nawet przy otwartej na cala szerokosc przepustnicy. Sciagneli wiec posciel z obu tapczanow i opatulili sie w nia oboje na lozku blizszym nawiewnika ciepla. Szevek mial na sobie stara, do reszty sprana koszule, zeby mu bylo cieplo, gdyz lubil w lozku siedziec. Takver, calkiem naga, wsunela sie pod koce az po czubek nosa.
— Co sie stalo z tym pomaranczowym kocem? — spytala.
— Co za posiadaczka! Zostawilem go.
— Mamie Zazdrosnicy? Jaka szkoda. Nie jestem posiadaczka.
Jestem po prostu sentymentalna. To byl pierwszy koc, pod jakim spalismy.
— Wcale nie. Musielismy sie czyms przeciez przykrywac w gorach Ne Theras.
— Jesli nawet, juz tego nie pamietam — rozesmiala sie. — O kogo to pytales?
— OTirina.
— Nie przypominam sobie.
— Instytut Okregowy w Polnocowyzu. Taki ciemny, zadzierajacy nosa chlopak…
— A, Tirin! Oczywiscie. Myslalam o Abbenay.
— Widzialem sie z nim na Poludniowym Zachodzie.
— Widziales sie z Tirinem? Jakze sie on miewa?
Przez chwile prowadzil palec po splotach koca i nie odpowiadal.
— Pamietasz, co mowil nam o nim Bedap?
— Ze wciaz dostawal skierowania kleggich, wloczyl sie z miejsca na miejsce, az w koncu wyladowal na Segvinie, czy tak? Potem Dap stracil go z oczu.
— Widzialas te sztuke, ktora wystawil, te, ktora narobila mu klopotow?
— Na Letnim Festiwalu po twoim wyjezdzie? Och tak. Nie pamietam jej juz, to bylo tak dawno. Byla glupiutka. Dowcipna — Tirin byl dowcipny — ale glupiutka. Opowiadala o pewnym Urrasyjczyku — tak, teraz pamietam. Ten Urrasyjczyk chowa sie w zbiorniku hydroponicznym na pokladzie lecacego na Ksiezyc frachtowca, oddycha przez slomke i odzywia sie korzeniami roslin. Mowilam ci, ze to glupie! W ten sposob przemyca sie na Anarres. Potem szwenda sie to tu, to tam, probuje kupowac towary na skladach, probuje sprzedawac cos ludziom i zbiera zlote samorodki, az ma ich tyle, ze nie moze sie ruszyc. Osiada wiec tam, gdzie go to zloto przycisnelo, buduje sobie palac i tytuluje sie Wlascicielem Anarres. Potem byla taka okropnie smieszna scena, kiedy on i ta kobieta chca kopulowac, ona lezy juz rozkraczona i cala gotowiutenka, a on nie moze z nia spolkowac, poki jej nie zaplaci tymi swoimi zlotymi samorodkami. Ale ona ich nie chce. To bylo smieszne: ta lezy i przebiera nogami, ten sie do niej zabiera, a potem odskakuje, jakby go cos ugryzlo, i krzyczy: „Nie moge! To niemoralne! To nie jest dobry interes!” Biedny Tirin! Byl taki komiczny, taki pelen zycia.
— To on gral tego Urrasyjczyka?
— Tak. Byl doskonaly.
— Pokazywal mi te sztuke. Pare razy.
— Gdzies go spotkal? W Wielkiej Dolinie?
— Nie, wczesniej, w Lokciu. Byl dozorca w fabryce.
— Z wlasnego wyboru?
— Nie sadze, by Tir byl wowczas zdolny do dokonywania jakichkolwiek wyborow… Bedap byl zawsze przekonany, ze skloniono go do wyjazdu na Segvine, zmuszono, zeby poprosil o leczenie. Sam nie wiem. Kiedy go zobaczylem, po kilku latach terapii, byl czlowiekiem zlamanym.
— Myslisz, ze cos mu tam na Segvinie zrobili…?
— Nie wiem. Uwazam, ze Sanatorium stara sie zapewniac oslone, dawac schronienie. Sadzac z ich syndykatowych publikacji, sa nastawieni co najmniej altruistycznie. Nie sadze, zeby to oni doprowadzili Tirina do obledu.
— Wiec co go tak zlamalo? Tylko to, ze nie mogl znalezc takiej placowki, jaka by chcial?
— Wykonczyla go ta sztuka.
— Sztuka? Rwetes, jaki wokol niej podniosly te stare pierdoly?
Och, sluchaj, zeby zbzikowac z powodu takiej moralistycznej polajanki, trzeba juz byc naprawde stuknietym. Wystarczylo to zignorowac!
— Tir byl juz stukniety. Wedle norm naszego spoleczenstwa.
— Co chcesz przez to powiedziec?
— No coz, sadze, ze on jest urodzonym artysta. Nie rzemieslnikiem — tworca. Wynalazca-burzycielem, z gatunku tych, co to musza wszystko wywrocic do gory nogami i wypatroszyc. Satyrykiem, czyli kims, kto chwali przez zlosc.
— Czy ta sztuka byla az tak dobra? — zapytala naiwnie Takver, wysunawszy sie nieco spod kocy i wpatrujac sie badawczo w profil Szeveka.
— Nie. Nie wydaje mi sie. Choc na scenie mogla byc zabawna.
Ostatecznie mial tylko dwadziescia lat, kiedy ja pisal. Wciaz ja przerabia. Nie napisal nigdy nic innego.
— Wciaz pisze te sama sztuke?
— Wciaz te sama sztuke.
— Hm — mruknela ze wspolczuciem i niechecia.
— Przychodzil co pare dekad i pokazywal mi ja. A ja czytalem — albo udawalem, ze czytam — i probowalem z nim o niej rozmawiac. Bardzo mu zalezalo, zeby o niej rozmawiac, ale nie mogl.