— Nie wiem. Ja…
— Prosze za mna, doktorze Szevek. Zaprowadze pan gdzies, gdzie bedzie mogl pan spoczac.
Potem byly jakies hole, schody, dlon czarnego czlowieka na ramieniu Szeveka.
Jacys ludzie probowali mu sciagnac plaszcz. Opieral sie ze strachu, ze chca mu zabrac ukryty w kieszonce koszuli notes. Ktos powiedzial cos stanowczo w nie znanym mu jezyku. Ktos inny rzekl uspokajajaco:
— Wszystko w porzadku. On chce tylko sprawdzic, czy nie jest pan ranny. Ma pan okrwawiony plaszcz.
— To nie moja krew — wyjasnil Szevek. — To krew innego czlowieka.
Zdolal usias‹5, choc krecilo mu sie w glowie. Siedzial na kanapie w jakims przestronnym, zalanym sloncem pokoju. Chyba zemdlal.
Stalo nad nim kilku mezczyzn i jedna kobieta. Obrzucil ich pytajacym spojrzeniem.
— Znajduje sie pan w ambasadzie Terry, doktorze Szevek. Jest pan na terranskim terytorium. Jest pan tutaj zupelnie bezpieczny.
Moze pan tu zostac tak dlugo, jak dlugo pan zechce.
Kobieta miala skore zolto-brazowa, barwy zelazistej ziemi, nie owlosiona — z wyjatkiem czubka glowy; nie tyle wygolona, co bezwlosa. Rysy twarzy miala dziwaczne, dziecinne, usta drobne, nos o plaskiej nasadzie, dlugie i ciezkie powieki, policzki i podbrodek kragle, z poduszeczkami tluszczu. Cala jej postac byla kraglutka, gibka, dziecinna.
— Jest pan tu bezpieczny — powtorzyla.
Sprobowal sie odezwac, ale nie zdolal. Jeden z mezczyzn popchnal go delikatnie w piers i poradzil:
— Niech pan lezy, niech pan lezy.
Opadl na plecy i wyszeptal:
— Chcialbym sie widziec z ambasadorem.
— Ja nim jestem. Nazywam sie Keng. Cieszymy sie, ze pan do nas przyszedl. Jest pan tutaj bezpieczny. Prosze teraz odpoczac, doktorze Szevek, porozmawiamy pozniej. Nie ma pospiechu.
Glos miala dziwny, plaski i ochryply, podobny do glosu Takver.
— Nie wiem, co robic, Takver — poskarzyl sie w ojczystym jezyku.
— Spij — poradzila.
Wiec zasnal.
Po uplywie dwoch dni, ktore spedzil na spaniu i jedzeniu, wprowadzono go — ubranego na powrot w jego szary ajonski garnitur, lecz wyprany i wyprasowany — do mieszczacego sie na trzecim pietrze wiezy prywatnego gabinetu ambasadora.
Ambasador nie uklonila mu sie ani nie podala reki, zlaczyla tylko dlonie na piersiach i usmiechnela sie.
— Ciesze sie, ze czuje sie pan juz lepiej, doktorze Szevek. Ach nie, powinnam zwracac sie do ciebie po prostu Szevek, prawda?
Usiadz, prosze. Przykro mi, ze zmuszona jestem przemawiac do ciebie po ajonsku, w jezyku obcym dla nas obojga. Twojego jezyka nie znam. Mowiono mi, ze jest nadzwyczaj ciekawy, jedyny jezyk racjonalnie poczety, ktory stal sie mowa wielkiego narodu.
W towarzystwie tej uprzejmej cudzoziemki czul sie zwalisty, ciezki i kudlaty. Usiadl w jednym z glebokich, miekkich foteli.
Keng rowniez usiadla, ale skrzywila sie przy tym.
— Od siedzenia w tych wygodnych fotelach bola mnie plecy — poskarzyla sie i Szevek uswiadomil sobie wtedy, ze ona nie ma, jak mu sie zdawalo, lat trzydziestu albo jeszcze mniej, ale co najmniej szescdziesiat; zwiodla go jej gladka skora i dziecinna twarz. — U nas — podjela — siada sie przewaznie na rozlozonych na podlodze poduszkach. Gdybym to jednak zechciala praktykowac tutaj, musialabym jeszcze wyzej zadzierac na was glowe. Wy, Cetenczycy, jestescie tacy wysocy!… Mamy maly problem. To znaczy nie tyle my, co rzad A-Io. Widzisz, twoi towarzysze z Anarres — ci, ktorzy utrzymuja lacznosc radiowa z Urras — domagaja sie stanowczo rozmowy z toba. I rzad ajonski znalazl sie w klopocie. — Usmiechnela sie, szczerze rozbawiona. — Nie wie, co odpowiedziec.
Byla spokojna. Spokojna jak ogladzany woda kamien, ktorego widok przynosi ukojenie. Szevek usiadl wygodniej w fotelu i dlugo zastanawial sie nad odpowiedzia.
— Czy rzad ajonski wie, ze tutaj jestem?
— No coz, oficjalnie nie. Mysmy tego nie oglosili, oni nie pytali. Mamy jednak w ambasadzie paru ajonskich urzednikow i sekretarzy. Wiec naturalnie wiedza.
— Czy moja obecnosc stwarza dla was jakies zagrozenie?
— Alez nie. Nasza ambasada jest przedstawicielstwem przy Radzie Rzadow Swiata, a nie przy rzadzie A-Io. Miales pelne prawo schronic sie tutaj, pozostali czlonkowie Rady wymusiliby na nich uznanie tego faktu. Jak ci juz powiedzialam, ten zamek to terytorium Terry. — Znow sie usmiechnela; jej gladka twarz pokryla sie siateczka drobniutkich zmarszczek, potem sie na powrot wygladzila. — Zachwycajaca fantazja dyplomatow! Ten zamek, oddalony o jedenascie lat swietlnych od mojej ojczyzny, ten pokoj na wiezy w Rodarred, w panstwie A-Io, na planecie Urras, w systemie slonecznym Tau Ceti — jest terytorium Terry.
— Wiec mozecie powiadomic ich, ze tu jestem.
— Swietnie. To uprosci sprawe. Chcialam tylko miec twoja zgode.
— Nie bylo dla mnie… zadnych wiadomosci z Anarres?
— Nie wiem. Nie pytalam. Nie myslalam o tym z twojego punktu widzenia. Jesli cie cos niepokoi, mozemy to przekazac na Anarres. Znamy oczywiscie dlugosc fali, na ktorej nadaja twoi towarzysze, nie korzystalismy z niej dotad, bo nikt nas o to nie prosil.
Wydawalo sie, ze lepiej nie nalegac. Mozemy jednak z latwoscia zorganizowac ci rozmowe.
— Macie nadajnik?
— Polaczymy sie przez nasz statek — hainski statek, ktory krazy po orbicie wokol Urras. Hain i Terra, jak ci wiadomo, wspoldzialaja ze soba. Ich ambasador wie, ze u nas jestes. Jest jedyna osoba, ktora oficjalnie o tym powiadomilismy. Tak wiec radio jest do twojej dyspozycji.
Podziekowal jej z prostota czlowieka, ktory nie zaglada za kulisy zlozonej mu propozycji, by doszukiwac sie ukrytych motywow.
Wpatrywala sie wen przez chwile przenikliwym, szczerym, spokojnym spojrzeniem.
— Slyszalam twoje przemowienie — powiedziala.
Popatrzyl na nia jakby z oddalenia.
— Przemowienie?
— To, ktore wyglosiles na tej wielkiej demonstracji na placu Kapitolinskim. Przed tygodniem… Zawsze sluchamy podziemnego radia, audycji Socjalistycznego Zwiazku Robotniczego i liberalow. Nadawali, oczywiscie, transmisje z tej demonstracji. Slyszalam, jak przemawiales. Bylam bardzo poruszona. Potem podniosl sie jakis halas, jakis dziwny halas i bylo slychac, jak tlum zaczyna krzyczec. Nie wyjasnili dlaczego. Rozleglo sie jakies wycie. Potem transmisja nagle urwala sie. To bylo straszne, strasznie bylo tego sluchac. A tys tam byl… Jak udalo ci sie uciec? Jak sie wydostales z miasta? Starowka jest wciaz otoczona kordonem; w Nio stoja trzy pulki wojska; co dzien wygarniaja dziesiatki, setki strajkujacych i podejrzanych. Jak sie tutaj dostales?
Usmiechnal sie blado.
— Taksowka.
— Przez te wszystkie punkty kontrolne? W tym pokrwawionym plaszczu? Przeciez wszyscy wiedza, jak wygladasz!
— Ukrylem sie pod tylnym siedzeniem. Taksowka zostala zarekwirowana — czy to wlasciwe slowo? Pewni ludzie podjeli dla mnie to ryzyko. — Opuscil wzrok na zacisniete na kolanach dlonie.
Byl na pozor spokojny i opowiadal spokojnie, z wewnetrznym jednak napieciem, z natezeniem ujawniajacym sie w oczach i bruzdach wokol ust. Zamyslil sie na chwile, po czym podjal z poprzednia obojetnoscia: — Z poczatku dopisywalo mi szczescie. Po wyjsciu z kryjowki mialem szczescie, ze od razu mnie nie aresztowano. Przedostalem sie na Stare Miasto. Odtad nie wszystko juz polegalo na szczesciu. Inni obmyslali za mnie, gdzie mam sie ukryc, jak mnie tam przewiezc, podejmowali ryzyko. — Wypowiedzial slowo w ojczystym jezyku, a nastepnie je przetlumaczyl: — Solidarnosc…
— To bardzo dziwne — oswiadczyla ambasador Terry. — Prawie nic nie wiem o twoim swiecie, Szevek. Wiem tylko tyle, ile mowia nam Urrasyjczycy, twoi bowiem ziomkowie nie wpuszczaja nas.
Wiem, oczywiscie, ze wasza planeta jest sucha i pustynna; wiem, jak zalozono te wasza kolonie; wiem tez,