brat, musisz nimi manipulowac, rozkazywac im, sluchac ich albo ich oszukiwac. Nie mozesz dotknac drugiego czlowieka, bo nie zostawia cie w spokoju. Tu nie ma wolnosci. To jest pudelko — Urras jest pudelkiem, paczka w pieknym opakowaniu z blekitnego nieba, lak, lasow i wielkich miast. Otwierasz to pudelko i co znajdujesz w srodku? Czarna, zakurzona piwnice i trupa. Trupa czlowieka, ktoremu odstrzelili reke, bo ja wyciagnal do innych. Zobaczylem wreszcie pieklo. Desar mial racje — to Urras, pieklo to Urras.

Mimo wzburzenia przemawial z prostota, niemal z pokora, zas ambasador Terry przygladala mu sie z ostroznym, pelnym jednak sympatii zdumieniem, jak gdyby nie wiedziala, jak te prostote traktowac.

— Jestesmy tu oboje obcy, Szevek — odezwala sie w koncu. — Ja pochodze ze swiata znacznie bardziej odleglego, zarowno w czasie, jak i przestrzeni. Zaczyna mi sie jednak wydawac, ze jestem na Urras nie az tak obca jak ty… Pozwol, ze ci powiem, jak moim oczom przedstawia sie ta planeta. Dla mnie — i dla wszystkich moich ziomkow z Terry, ktorzy ja widzieli — Urras jest najzyczliwszym, najroznorodniejszym i najpiekniejszym ze wszystkich zamieszkanych swiatow. Sposrod nich wszystkich najbardziej podobnym do raju.

Przygladala mu sie ze spokojem i uwaga, on zas milczal.

— Wiem, ze to swiat pelen zla, niesprawiedliwosci, skapstwa, glupoty i marnotrawstwa. Ale jest tez na nim dobroc, piekno; jest swiatem zywotnym, ma osiagniecia. Jest taki, jaki swiat byc powinien! Zywy, szalenie zywy — ozywiony, mimo calego zla, nadzieja.

Zgodzisz sie ze mna?

Skinal glowa.

— A teraz, przybyszu ze swiata, ktorego nawet wyobrazic sobie nie potrafie, ty, ktory uwazasz moj raj za pieklo, nie zapytasz, jak wyglada moj swiat?

Wpatrywal sie w nia w milczeniu nieruchomym spojrzeniem jasnych oczu.

— Moj swiat, moja Ziemia, jest ruina. Zrujnowal ja czlowiek.

Rozmnazalismy sie, objadalismy sie, toczylismy wojny, pokismy wszystkiego nie zniszczyli, po czym wymarlismy. Nie panowalismy ani nad apetytem, ani nad przemoca; nie przystosowywalismy sie. Zniszczylismy samych siebie. Ale najpierw zniszczylismy nasz swiat. Na mojej Ziemi nie ma juz lasow. Powietrze jest szare, niebo jest szare, panuje wieczny upal. Mozna na niej zyc — wciaz jeszcze — ale nie tak jak na tym swiecie. To jest swiat zywy, swiat harmonii, podczas gdy moj jest zgrzytem. Wy, odonianie, wybraliscie pustynie; my, Terranie, stworzylismy ja… Wegetujemy tam, podobnie jak wy u siebie. Czlowiek potrafi wiele wytrzymac! Jest nas obecnie niecale pol miliarda. Kiedys” liczylismy dziewiec miliardow. Stoja jeszcze dawne miasta. Kosci i cegly obracaja sie w proch, kawalki plastiku — nie; one tez sie nigdy nie przystosowuja. Ponieslismy kleske jako gatunek, jako gatunek spoleczny. Jestesmy tu obecnie, kontaktujemy sie z innymi spoleczenstwami z innych swiatow jak rowni z rownymi wylacznie dzieki lasce Haikow. Zjawili sie pewnego dnia i pomogli nam. Zbudowali statki i ofiarowali je nam, bysmy mogli opuscic nasz zrujnowany swiat.

Obeszli sie z nami lagodnie, milosiernie jak czlowiek silny z chorym. To bardzo dziwny lud ci Hainowie; starszy od ktoregokolwiek z nas; bezgranicznie hojny. To altruisci. Powoduje nimi poczucie winy, ktorej my, mimo wszystkich naszych zbrodni, nawet pojac nie jestesmy w stanie. Motorem ich postepowania — jak mi sie wydaje — jest przeszlosc, ich nieskonczona przeszlosc. No coz, pozbieralismy, co sie jeszcze na Terrze pozbierac dalo, i ulozylismy sobie zycie na ruinach w jedyny mozliwy sposob: podlega pelnej centralizacji. Pelna kontrola nad wykorzystaniem kazdego akra ziemi, kazdego okruchu metalu, kazdej uncji paliwa, racjonowanie wszystkich dobr, kontrola urodzin, eutanazja, powszechny przymus pracy. Calkowite podporzadkowanie kazdej jednostki jedynemu celowi: przetrwaniu gatunku. Tyle zdolalismy osiagnac do przybycia Hainow. Hainowie przyniesli nam… odrobine nadziei. Nie za wiele. Pozegnalismy sie juz z nadzieja… Juz z zewnatrz tylko mozemy sie przygladac temu wspanialemu swiatu, temu bujnemu spoleczenstwu, tej Urras, temu rajowi. Jestesmy zdolni juz tylko podziwiac go i moze zazdroscic mu nieco. Nie za bardzo.

— Coz wiec znaczy dla ciebie Anarres, Keng, kiedy ci o niej opowiadam?

— Nic, Szevek. Nic. Zaprzepascilismy nasza szanse na Anarres cale wieki temu, zanim sie ona w ogole otworzyla.

Wstal i podszedl do okna — jednej z owych podluznych, poziomych szczelin w scianie wiezy. W murze znajdowala sie ponizej wneka z lawa strzelnicza, na ktora wchodzil lucznik, by moc dojrzec brame w dole i szyc z luku do napastnikow; kto nie wszedl na ten stopien, widzial jedynie rozslonecznione, z lekka zamglone niebo. Szevek stal pod oknem i spogladal w swiatlo, jego blask napelnial mu oczy.

— Nie rozumiesz, czym jest czas — powiedzial. — Powiadasz, ze przeszlosc minela, przyszlosc jest nierzeczywista, nie ma zmiany, nie ma nadziei. Uwazasz, ze Anarres to przyszlosc, ktorej nie da sie osiagnac, podobnie jak nie mozna zmienic waszej przeszlosci. Nie istnieje wiec nic procz terazniejszosci — tej oto Urras, bogatej, rzeczywistej, trwalej terazniejszosci, biezacej chwili. Sadzisz dalej, ze to cos, co mozna posiasc! Zazdroscisz tego troche. Wydaje ci sie, ze chcialabys to miec. Tylko ze, widzisz, to nie jest rzeczywiste. To nie jest trwale, to nie jest solidne — nic takim nie jest. Rzeczy sie zmieniaja, stale sie zmieniaja. Niczego nie mozna posiasc… A juz najmniej terazniejszosci — chyba ze razem z nia przyjmiesz i przeszlosc, i przyszlosc. Nie sama tylko przeszlosc — ale i przyszlosc tez; nie sama tylko przyszlosc — ale rowniez i przeszlosc! Bo one sa realne — i tylko ich realnosc czyni realna terazniejszosc. Nie osiagniecie, a nawet nie zrozumiecie Urras, jesli nie uznacie rzeczywistosci — trwalej rzeczywistosci — Anarres.

Masz racje: stanowimy klucz. Ale stwierdzajac to, tys naprawde w to nie wierzyla. Bo ty nie wierzysz w Anarres. Nie wierzysz nawet we mnie, choc stoje tu przed toba, w tym pokoju, w tej chwili… Moi ziomkowie mieli racje, to ja sie mylilem. Mylilem sie w tym mianowicie: my nie mozemy do was przyjsc. Nie pozwolicie nam na to. Bo nie wierzycie w zmiane, w ewolucje. Raczej nas zniszczycie, niz uznacie nasze istnienie — uznacie, ze nie zgasla nadzieja! Nie mozemy do was przyjsc. Mozemy tylko czekac, az wy do nas przyjdziecie.

Na twarzy Keng odbijaly sie wzburzenie i zaduma, ale tez i lekkie oszolomienie.

— Nie pojmuje… nie pojmuje — odezwala sie wreszcie. — Jestes podobny do postaci z naszej historii, do dawnych idealistow, wizjonerow wolnosci, a jednak cie nie rozumiem, jak gdybys mi bajal o przyszlych wydarzeniach; nie pojmuje cie, choc — jak zauwazyles — stoisz tu przede mna, w tym momencie!… — Nie opuscila jej jednak bystrosc mysli. Zapytala po chwili: — Czemu wiec do mnie przyszedles, Szevek?

— Ach, zeby ci ofiarowac moja idee. Moja teorie, rozumiesz.

Ustrzec ja od stania sie wlasnoscia Ajonczykow — inwestycja badz bronia. Nic prostszego, niz rozpowszechnic te rownania — jezeli sie zgodzisz — udostepnic je, najpredzej jak to mozliwe, fizykom na calym tym swiecie, a takze Hainom i pozostalym swiatom. Czy zgodzisz sie to uczynic?

— Z najwieksza radoscia.

— To tylko kilka stron. Dowody i niektore wnioski zajelyby wiecej miejsca, ale na nie przyjdzie czas pozniej. Beda je zreszta mogli opracowac inni, jesli ja sam nie zdolam.

— A co potem? Chcesz wracac do Nio? W miescie, zdaje sie, panuje juz spokoj. Powstanie juz chyba stlumiono, przynajmniej na jakis czas. Obawiam sie jednak, ze rzad ajonski uwaza cie za wichrzyciela. Pozostaje naturalnie Thu…

— Nie. Nie chce tu zostac. Nie jestem altruista! Jesli mi pomozesz, wroce do domu. Moze zreszta i sami Ajonczycy okaza sie sklonni, zeby mnie odeslac. Sadze, ze byloby to logiczne: naklonic mnie, zebym zniknal, zaprzeczyc mojemu istnieniu. Oczywiscie, za prostsze moga uznac zabicie mnie lub osadzenie na reszte zycia w wiezieniu. Nie mam jeszcze ochoty umierac, a juz na pewno nie w tym piekle. Dokad idzie dusza, kiedy umiera sie w piekle? — Rozesmial sie; odzyskal swoj uprzejmy sposob bycia. — Gdybyscie jednak odeslali mnie do domu, sadze, ze doznaliby ulgi. Martwi anarchisci staja sie meczennikami i zyja cale wieki. Nieobecni moga pojsc w niepamiec.

— A mnie sie zdawalo, ze wiem, co to „realizm”. — Keng usmiechnela sie, ale nie byl to usmiech pogodny.

— Jakze bys mogla, skoro nie wiesz, co to nadzieja!

— Nie osadzaj nas zbyt surowo, Szevek.

— Wcale was nie osadzam. Prosze was tylko o pomoc, za ktora niczym nie bede mogl sie wam odplacic.

— Niczym? Swa teorie nazywasz niczym?

— Poloz na drugiej szali wolnosc jednej ludzkiej duszy — rzekl, odwracajac sie w jej strone — a ktora przewazy? Potrafisz odpowiedziec? Ja nie.

Вы читаете Wydziedziczeni
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату