szara furgonetka z czarnymi literami, ktore glosily: HERMANOS CRUZ LIMPIADORES — Bracia Cruz, Czysciciele.

Debs zakrecila jakies pol przecznicy przed slepym zaulkiem i podjechala pod dom, przed ktorym na ulicy i trawniku stalo kilkanascie samochodow, a ze srodka dobiegal glosny rap. Wykrecila tak, zeby samochod stal przodem do naszego celu, i zaparkowala pod drzewem.

— Co sadzicie? — zapytala.

— Chutsky tylko wzruszyl ramionami.

— Hm. Moze byc — powiedzial. — Poobserwujmy przez chwile.

Na najblizsze pol godziny nasza blyskotliwa konwersacja sprowadzila sie wlasnie do tego. Zeby utrzymac umysl przy zyciu, zaczalem mentalnie dryfowac ku poleczce w moim mieszkaniu, gdzie w malym, palisandrowym pudeleczku lezala pewna liczba szklanych plytek, takich jakie wsuwa sie pod mikroskop. Na kazdej znajdowala sie kropla krwi — oczywiscie bardzo juz wyschnietej. Inaczej nie trzymalbym tego obrzydlistwa w domu. Czterdziesci okienek do mojego mrocznego drugiego ja. Po kropelce z kazdej z moich przygod. Byla tam pielegniarka oddzialowa, ktora zabijala pacjentow, starannie przedawkowujac morfine, pod pretekstem zwalczania bolu. Tuz obok niej nauczyciel wychowania technicznego z liceum, ktory dusil pielegniarki. Cudowny kontrast, a ja naprawde lubie ironie.

Tyle wspomnien, a kiedy glaskalem kazde z nich, coraz bardziej mialem ochote na nowe, numer 41, mimo ze numer 40, MacGregor, jeszcze nie obeschnal. Ale poniewaz laczyl sie on z moim kolejnym projektem i dlatego nie byl kompletny, coraz bardziej pragnalem sie z nim uporac. Jak tylko upewnie sie co do Reikera, a potem znajde jakis sposob…

Wyprostowalem sie. Byc moze obfity deser zamulil mi arterie mozgowe, bo zapomnialem o lapowce, jaka obiecala mi Deborah.

— Deborah? — powiedzialem.

Spojrzala na mnie ze zmarszczonym od skupienia czolem.

— Co?

— Prosimy bardzo — zachecilem ja.

— A gowno.

— Absolutnie zadnego. Kompletny brak gowna, w rzeczy samej… a wszystko dzieki wielkiemu wysilkowi mojego umyslu. Czy nie wspominalismy o paru rzeczach, ktore mialas mi powiedziec?

Popatrzyla na Chutsky’ego. Gapil sie przed siebie. Ciagle mial na nosie okulary przeciwsloneczne, ktore nie mrugaly.

— Tak, w porzadku — zgodzila sie w koncu. — W wojsku Doakes sluzyl w jednostkach specjalnych.

— Wiem. To jest w teczce personalnej.

— Ale nie wiesz, koles — dodal Kyle, nie ruszajac sie — ze jednostki specjalne maja swoja ciemna strone. Tam wlasnie trafil Doakes. — Leciutki usmieszek wykrzywil mu twarz tylko na sekunde. Byl tak ledwie widoczny i nagly, ze mogla to byc kwestia mojej wyobrazni. — Kiedy raz przejdzie sie na ciemna strone, to zostaje sie tam na zawsze. Nie ma powrotu.

Widzialem, ze Chutsky, ktory siedzial w calkowitym bezruchu jeszcze przez chwile, popatrzyl na Debs.

— Doakes byl strzelcem wyborowym — wyjasnila. — Wojsko wypozyczylo go facetom z Salwadoru. Zabijal dla nich ludzi.

— Podrozuj ze spluwa — powiedzial Chutsky.

— To wyjasnia jego osobowosc — zastanawialem sie na glos, myslac, ze wyjasnia to znacznie wiecej, na przyklad echo, ktore dochodzi mnie z jego strony, kiedy zawola moj Mroczny Pasazer.

— Musisz zrozumiec, jak tam bylo — powiedzial Chutsky. Sprawialo to troche niesamowite wrazenie, kiedy slyszalo sie jego glos wydobywajacy sie z calkowicie nieruchomej i pozbawionej emocji twarzy, jakby dzwiek pochodzil z magnetofonu, ktory ktos umiescil w jego ciele. — Wierzylismy, ze zbawiamy swiat. Oddajemy dla sprawy zycie i nadzieje na normalnosc i przyzwoitosc. Okazuje sie, ze po prostu sprzedawalismy nasze dusze. Ja, Doakes…

— I doktor Danco — domyslilem sie.

— I doktor Danco. — Chutsky westchnal i wreszcie poruszyl sie, odwracajac na krotko glowe w strone Deborah. Potem znow patrzyl przed siebie. Pokrecil glowa, a ten ruch wydal mi sie tak wyrazisty i teatralny po tamtym bezruchu, ze mialem ochote zaklaskac. — Doktor Danco zaczal jako idealista, jak i my wszyscy. W szkole medycznej twierdzil, ze brakuje mu czegos w srodku, i moze robic ludziom rozne rzeczy, nie czujac w ogole empatii. Zadnej. To rzadsze niz sadzisz.

— Och jestem tego pewien — powiedzialem, a Debs spojrzala na mnie groznie.

— Danco kochal swoj kraj — kontynuowal Chutsky. — Przeszedl wiec takze na ciemna strone. Celowo, zeby wykorzystac swoj talent. A w Salwadorze… rozkwitl. Bral kogos, kogo mu przyprowadzalismy, i po prostu… — przerwal i zaczerpnal tchu, potem powoli odetchnal. — Cholera. Widziales, co on robi.

— Bardzo oryginalne — rzeklem. — Tworcze.

Chutsky rozesmial sie lekko, ale bez humoru.

— Tworcze. Tak. Mozna tak powiedziec. — Chutsky powoli zahustal glowa w lewo, w prawo, w lewo. — Jak mowilem, juz wczesniej nie przeszkadzalo mu, ze robi takie rzeczy, a w Salwadorze polubil to. Siadal, zabieral sie do przesluchania i zadawal pytania osobiste. Potem, kiedy zaczynal… Zwracal sie do tej osoby po imieniu, jakby byl dentysta czy kims takim, i mowil: sprobujemy numeru piatego albo siodmego, wszystko jedno, jakby byly rozne wzorce.

— Jakie wzorce? — zapytalem. Wydawalo mi sie, ze to calkowicie naturalne pytanie, bedace wyrazem uprzejmego zainteresowania, podtrzymujace rozmowe. Ale Chutsky odwrocil sie na fotelu i popatrzyl na mnie, jakbym byl czyms, na co nalezaloby zuzyc cala butle plynu do mycia podlog.

— To cie smieszy — powiedzial.

— Jeszcze nie — odparlem.

Gapil sie na mnie koszmarnie dlugo, potem tylko pokrecil glowa i znow odwrocil sie do przodu.

— Nie wiem, jakie wzorce, koles. Nigdy nie pytalem. Przykro mi. Prawdopodobnie chodzilo o to, co ma odciac najpierw. Ot, tak, zeby sie zabawic. I przemawial do nich, mowil po imieniu, pokazywal, co robi. — Chutsky zadrzal. — To bylo najgorsze. Powinienes zobaczyc, jak to wplywalo na czlowieka.

— A jak wplynelo na ciebie? — zapytala Deborah.

Pozwolil, zeby podbrodek opadl mu prosto na klatke, potem sie wyprostowal.

— Wplynelo — powiedzial. — Mniejsza o to, cos wreszcie zmienilo sie w kraju, w polityce, w Pentagonie. Nowe rzady i tak dalej. Nie chcieli miec nic wspolnego z tym, co mysmy tam wyprawiali. Po cichutku powiedziano nam, ze doktor Danco moglby dla nas kupic troszeczke politycznej ugody z druga strona, gdybysmy go im wydali.

— Wydaliscie wlasnego czlowieka na smierc? — zapytalem. Chodzilo mi o to, ze to nie bylo w porzadku. Moze i nie zawracam sobie glowy moralnoscia, ale przynajmniej gram zgodnie z zasadami.

Kyle zamilkl na dluga chwile.

— Powiedzialem ci, koles, ze sprzedalismy nasze dusze — odezwal sie wreszcie. Znow sie usmiechnal, tym razem trwalo to troche dluzej. — Tak, wystawilismy go, a oni go wzieli.

— Ale Danco nie zginal — powiedziala, jak zawsze praktyczna, Deborah.

— Dalismy sie okantowac — wyjasnil Chutsky. — Zabrali go Kubanczycy.

— Jacy Kubanczycy? — zapytala Deborah. — Mowiles o Salwadorze.

— Wtedy, za kazdym razem, kiedy w ktoryms z krajow Ameryki Poludniowej lub Srodkowej byl jakis klopot, to pojawiali sie tam Kubanczycy. Wspierali jedna strone tak jak my druga. I chcieli dostac naszego doktora. Mowilem wam, ze byl szczegolnym czlowiekiem. Wzieli go wiec i probowali go odwrocic. I wsadzili na Wyspe Sosnowa.

— To miejsce wypoczynkowe? — zapytalem.

Chutsky krotko sie rozesmial.

— Chyba ze ostatniego spoczynku. Wyspa Sosnowa to jedno z najciezszych wiezien na swiecie. Doktor Danco mial tam naprawde twarda odsiadke. Powiedzieli mu, ze wydali go swoi, i to mu naprawde dojadlo. A kilka lat pozniej jeden z naszych chlopakow dal sie zlapac, a potem znalezlismy go wlasnie w takim stanie. Bez rak, bez nog, po calosci. Danco pracuje dla nich. A teraz… — Wzruszyl ramionami. — Albo go puscili, albo sie wymknal. Niewazne. Wie, kto go wystawil, i ma liste.

Вы читаете Dekalog dobrego Dextera
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату