— Twoje nazwisko jest na tej liscie? — zapytala Deborah.
— Mozliwe — odparl Chutsky.
— A Doakesa? — zapytalem. W koncu i ja potrafie byc praktyczny.
— Mozliwe — powtorzyl, co nie pomoglo mi w niczym. Oczywiscie, cala ta historia z Danco wydawala mi sie interesujaca, ale przyjechalem tutaj z konkretnego powodu.
— Tak czy inaczej — rzekl Chutsky — z czyms takim mamy wlasnie do czynienia.
Nikt nie mial ochoty tego skomentowac, wlaczajac mnie. Zastanawialem sie nad tym, co uslyszalem, na wszystkie sposoby, szukajac jakiejs mozliwosci, zeby uporac sie z plaga Doakesa. Przyznam, ze w tej chwili niczego nie znalazlem, i to wydawalo mi sie upokarzajace. Ale chyba lepiej zrozumialem drogiego doktora Danco. A wiec i on byl pusty w srodku, co? Drapiezca w owczej skorze. I on rowniez znalazl sposob, zeby uzywac swoich talentow dla wyzszego dobra — jak drogi, stary Dexter. Ale teraz wykoleil sie i troszeczke zaczal przypominac zwyczajnego drapiezce mimo intrygujacej techniki, jakiej uzywal.
Dosc dziwne, ale wraz ze zrozumieniem, z wrzacego kotla mrocznej strony mozgu Dextera zaczela sie wylaniac inna mysl. Wczesniej byla przelotnym kaprysem — teraz wydawala mi sie bardzo dobrym pomyslem. A moze samemu odnalezc doktora Danco i wziac go na chwile do Mrocznego Tanca? Byl drapiezca, ktory zszedl na zla droge, jak wszyscy inni na mojej liscie. Nikt, nawet Doakes, nie mialby zapewne obiekcji w kwestii jego zejscia. Jesli wczesniej zastanawialem sie, bez zglebiania tej mysli, nad odszukaniem doktora, to teraz zadanie to nabralo pilnosci, ktora usunela irytacje wywolana przez Reikera. A wiec byl taki jak ja, prawda? Zajmiemy sie tym. Ciarki przeszly mi po kregoslupie i stwierdzilem, ze naprawde nie moge sie doczekac spotkania z doktorem, zeby przedyskutowac ze szczegolami jego dokonania.
W oddali uslyszalem pierwszy loskot gromu, zblizala sie popoludniowa burza.
— Cholera — powiedzial Chutsky. — Bedzie padalo?
— Jak co dzien, o tej porze.
— Niedobrze — stwierdzil. — Musimy cos zrobic, zanim sie rozpada. Teraz ty, Dexter.
— Ja? — zapytalem wytracony nagle z glebokiej zadumy nad niestereotypowym naduzyciem sztuki medycznej. Nastawilem sie na wspolna przejazdzke, ale wlasciwie to robienie czegokolwiek przekraczalo troche zawarty przez nas uklad. No bo jak: oto dwoje zahartowanych wojownikow siedzi bezczynnie i naraza Delikatnego Dextera z Doleczkiem w Brodzie na niebezpieczenstwo? Gdzie w tym sens?
— Ty — powiedzial Chutsky. — Musze zostac, zeby zobaczyc, co sie stanie. Jesli to on, latwiej bedzie mi go wyjac. A Debcia… — Usmiechnal sie do niej, chociaz zmarszczyla sie groznie, patrzac na niego. — Debcia za bardzo jest policjantka. Chodzi jak glina, patrzy jak glina, moze nawet wystawi mu mandat. Rozpozna ja na kilometr. Zostajesz ty, Dex.
— Ale co mam zrobic? — zapytalem i przyznaje, ze nadal odczuwalem cos na ksztalt sprawiedliwego gniewu.
— Po prostu przejdz sie raz obok domu, zawroc na koncu uliczki i wroc do samochodu. Miej oczy szeroko otwarte, nadstawiaj uszu, ale nie zwracaj na siebie za bardzo uwagi.
— Nie wiem, jak zwracac na siebie uwage — powiedzialem.
— Swietnie. To bulka z maslem.
Bylo jasne, ze ani logika, ani calkowicie usprawiedliwiona irytacja nie pomoga, otworzylem wiec drzwi i wysiadlem, ale nie moglem sie oprzec, zeby odejsc bez strzemiennego. Nachylilem sie do okna od strony Deborah i powiedzialem:
— Mam nadzieje, ze przezyje, zeby tego pozalowac. — A grzmot, bardzo uprzejmie, przetoczyl sie tuz obok.
Ruszylem w strone domu chodnikiem. Lezaly na nim liscie i pare zmiazdzonych kartonikow po soku z pudelka na lunch jakiegos dziecka. Kiedy przechodzilem, na trawnik wybiegl kot i nagle usiadl, zeby oblizac sobie lapy i popatrzec na mnie z bezpiecznej odleglosci.
W domu, przed ktorym staly te wszystkie samochody, zmienila sie muzyka i ktos zawyl: Huuu! Milo bylo wiedziec, ze sa ludzie, ktorzy dobrze sie bawia, kiedy ja wkraczalem w strefe smiertelnego niebezpieczenstwa.
Skrecilem w lewo i zawrocilem na koncu uliczki. Zerknalem na dom, przed ktorym stala furgonetka, i poczulem sie bardzo dumny, ze dokonalem tego w taki nierzucajacy sie sposob. Trawnik byl niechlujny, a na podjezdzie lezalo kilka mokrych gazet. Nie dostrzeglem zadnego stosu odkrojonych czesci ciala i nikt nie wybiegl, zeby mnie zabic. Ale kiedy przechodzilem, uslyszalem ryk telewizora, w ktorym nadawano jakis show po hiszpansku. Meski glos wzniosl sie ponad histeryczny pisk prezentera i zabrzeczal jakis talerz. A kiedy powiew wiatru przyniosl pierwsze wielkie i twarde krople deszczu, od domu dolecial wraz z nim takze zapach amoniaku.
Przeszedlem obok i wrocilem do samochodu. Spadlo kilka kolejnych kropel i niedaleko przetoczyl sie grzmot, ale deszcz jeszcze nie lunal.
— Nic zlowrogiego — zaraportowalem. — Trawnik wymaga strzyzenia i czuc tam amoniak. Glosy w domu. Albo mowi do siebie, albo jest tam ktos jeszcze.
— Amoniak — powtorzyl Kyle.
— Tak, chyba tak — rzeklem. — Prawdopodobnie tylko zapasy srodkow czyszczacych.
Kyle pokrecil glowa.
— Firmy sprzatajace nie uzywaja amoniaku, zapach jest za mocny. Aleja wiem, kto go uzywa.
— Kto? — zapytala Deborah.
— Usmiechnal sie do niej.
— Zaraz wracam — powiedzial i wysiadl z wozu.
— Kyle! — krzyknela Deborah, ale on tylko machnal reka. — Cholera — mruknela, kiedy pukal do drzwi i stal, patrzac w gore, na ciemne chmury nadciagajacej burzy.
Drzwi sie otworzyly. Wyjrzal zza nich niski, przysadzisty mezczyzna, o ciemnej cerze i czarnych wlosach spadajacych na czolo. Chutsky cos do niego powiedzial i przez chwile zaden z nich sie nie ruszal. Maly popatrzyl na ulice, potem na Kyle’a. Kyle powoli wyciagnal reke z kieszeni i pokazal cos temu smaglemu — pieniadze? Tamten zerknal na to cos, znowu spojrzal na Chutsky’ego, a potem otworzyl i przytrzymal drzwi. Chutsky wszedl. Drzwi zamknely sie z trzaskiem.
— Cholera — powtorzyla Deborah. Zaczela obgryzac paznokiec. Nie zachowywala sie tak, odkad przestala byc nastolatka. Najwyrazniej podobala sie jej ta czynnosc, bo kiedy skonczyla, zabrala sie do kolejnego. Byla przy trzecim paznokciu, kiedy drzwi domku otworzyly sie i wyszedl Chutsky. Usmiechal sie i machal reka. Drzwi zamknely sie, a on zniknal za sciana wody, bo wreszcie lunelo. Ruszyl biegiem do samochodu, wsiadl na przednie siedzenie. Caly ociekal woda.
— Psiakrew! — zaklal. — Jestem kompletnie przemoczony!
— O co tu, do cholery, chodzilo? — zapytala Deborah.
Chutsky podniosl brew pod moim adresem i zgarnal sobie wlosy z czola.
— Prawda, jak elegancko sie wyraza? — zapytal.
— Kyle, do cholery — powtorzyla.
— Ten amoniak — wyjasnil. — Nie do uzytku chirurgicznego ani dla zawodowych sprzataczy.
— Juz to przerabialismy — wyrzucila z siebie Deborah.
Usmiechnal sie.
— Amoniaku uzywa sie do gotowania metamfetaminy — powiedzial. — Tym wlasnie zajmuja sie tamci faceci.
— Wparowales prosto do kuchni z prochami? — zapytala Deb. — Co, u diabla, tam robiles?
Usmiechnal sie i wyciagnal torebeczke z kieszeni. — Kupilem uncje.
13
Deborah zaniemowila prawie na dziesiec minut. Prowadzila samochod i patrzyla przed siebie, a szczeki miala zacisniete. Widzialem, jak pracuja jej miesnie od twarzy az po ramiona. Znajac ja dobrze, wiedzialem, ze szykuje sie wybuch, ale poniewaz nie mialem pojecia, jak moze sie zachowac Debs Zakochana, nie potrafilem