Chutsky nie mial nic przeciwko temu; machnal tylko reka i mruknal cos o pilnowaniu interesu. Wytoczylem sie wiec z OIOM — u w ciepla, wilgotna noc w Miami. Byla to mila odmiana po mechanicznym chlodzie szpitala i zatrzymalem sie, by powdychac zapach roslinnosci i spalin. Na niebie unosil sie wielki kawal zlowrogiego, zoltego ksiezyca, i choc chichotal pod nosem, wlasciwie nie czulem jego przyciagania. W ogole nie moglem skupic mysli na radosnie komponujacym sie z nim blasku mieniacego sie ostrza i szalonym tancu mrocznej rozkoszy, za ktorym powinienem tesknic. Nie teraz, kiedy Debora lezala nieruchomo w szpitalu. Nie sadzilem oczywiscie, ze byloby to niestosowne — po prostu tego nie czulem. Nie czulem nic procz zmeczenia, otepienia i pustki.
Coz, na otepienie i pustke nic nie moglem poradzic, Debory tez nie moglem wyleczyc, ale przynajmniej ze zmeczeniem dalo sie cos zrobic.
Pojechalem do domu.
Obudzilem sie wczesnie, z nieprzyjemnym smakiem w ustach. Rita byla juz w kuchni i postawila przede mna kawe, zanim zdazylem usadowic sie na krzesle.
— Co z nia? — spytala.
— Za wczesnie, zeby wyrokowac — odparlem. Skinela glowa.
— Zawsze tak mowia — stwierdzila.
Wzialem wielki lyk kawy i znow wstalem.
— Lepiej sprawdze, co u niej — powiedzialem. Porwalem moj telefon komorkowy ze stolika przy drzwiach wejsciowych i zadzwonilem do Chutsky’ego.
— Bez zmian — poinformowal glosem ochryplym ze zmeczenia. — Zadzwonie, jesli cos sie wydarzy.
Wrocilem do stolu kuchennego i usiadlem. Czulem sie, jakbym sam w kazdej chwili mogl zapasc w spiaczke.
— Co powiedzieli? — spytala Rita.
— Bez zmian — odparlem i zwiesilem glowe nad kubkiem kawy.
Kilka kubkow kawy i szesc nalesnikow z jagodami pokrzepilo mnie na tyle, ze bylem gotowy pojechac do pracy. Odsunalem sie wiec od stolu, pozegnalem z Rita i dziecmi i wyszedlem. Odbebnie swoje jak co dzien i pozwole, by zwyczajny rytm mojego sztucznego zycia wprawil mnie w stan syntetycznego spokoju.
Ale i w pracy nie znalazlem schronienia, na ktore liczylem. Ze wszystkich stron witaly mnie wspolczujace, zafrasowane miny i sciszone glosy pytajace „Co z nia?” Caly budynek wydawal sie przesiakniety duchem troski, korytarze rozbrzmiewaly okrzykiem bojowym „Za wczesnie, zeby wyrokowac!”. Nawet Vince Masuoka ulegl temu nastrojowi. Przyniosl paczki — drugi raz w tym tygodniu! — i z czystego wspolczucia oraz zyczliwosci zachowal dla mnie ten z kremem bawarskim.
— Co z nia? — spytal, podajac mi paczka.
— Stracila duzo krwi — odparlem dla odmiany, zeby jezyk nie stanal mi kolkiem od zbyt czestego powtarzania tego samego sformulowania. — Lezy na OIOM — ie.
— Ci z Jackson znaja sie na takich sprawach — stwierdzil. — Maja na kim cwiczyc.
— Wolalbym, zeby cwiczyli na kims innym — powiedzialem i zjadlem paczka.
Siedzialem na swoim krzesle od niecalych dziesieciu minut, kiedy zadzwonila do mnie asystentka kapitana Matthewsa, Gwen.
— Kapitan chce cie natychmiast widziec — rzucila.
— Taki piekny glos moze nalezec tylko do Gwen, tego promiennego aniola — powiedzialem.
— W tej chwili — odparla i odlozyla sluchawke. Ja rowniez.
Niecale cztery minuty pozniej bylem w sekretariacie kapitana i patrzylem na Gwen we wlasnej osobie. Pracowala jako asystentka Matthewsa — kiedys mowilo sie „sekretarka” — od zawsze, a to z dwoch powodow: po pierwsze, byla nadzwyczaj kompetentna, a po drugie, kompletnie nieatrakcyjna, dzieki czemu zadna z trzech zon kapitana nie mogla sie do niej przyczepic.
Polaczenie tych dwoch cech sprawilo, ze i ja nie moglem jej sie oprzec, i przy kazdym spotkaniu frywolne zarciki same cisnely mi sie na usta.
— Ach, Gwendolyn — powiedzialem. — Slodka syreno z poludniowego Miami.
— On czeka — odparowala.
— Niewazne — rzeklem. — Odlec ze mna, a reszta zycia uplynie nam na cudownej rozpuscie.
— No juz, wchodz — rzucila i kiwnela glowa w strone drzwi. — Jest w sali konferencyjnej.
Zakladalem, ze kapitan chce oficjalnie wyrazic wspolczucie, i troche mnie zdziwilo, iz postanowil to zrobic w sali konferencyjnej. Ale coz, on byl kapitanem, a Dexter malym zuczkiem, wiec wszedlem do srodka.
Kapitan Matthews rzeczywiscie na mnie czekal. Stal tuz za drzwiami sali konferencyjnej i ledwie wszedlem, natychmiast do mnie przypadl.
— Morgan — zaczal — to tylko, ee… to nic oficjalnego, rozumiesz. — Machnal reka i polozyl ja na moim ramieniu. — Pomoz nam, synu — powiedzial. — Chodzi o… no wiesz. — I bez dalszych surrealistycznych didaskaliow zaprowadzil mnie do stolu.
Siedzialo tam juz kilka osob, z ktorych wiekszosc rozpoznalem, i ich obecnosc nie wrozyla nic dobrego. Byl Israel Salguero, szef wydzialu wewnetrznego; nawet gdyby przyszedl sam, wiedzialbym, ze jest zle. Ale nie przyszedl sam. Towarzyszyla mu Irene Cappuccio, ktora znalem tylko z widzenia i ze slyszenia. Byla kierowniczka dzialu prawnego, wzywana tylko wtedy, kiedy ktos wnosil przeciwko nam uzasadniona i powazna skarge. Obok niej siedzial inny prawnik, Ed Beasley.
Po drugiej stronie stolu byl porucznik Stein, rzecznik prasowy, ktory specjalizowal sie w przeinaczaniu faktow w taki sposob, by pokazac, ze policja to nie horda oszalalych Wizygotow. Nie bylo to towarzystwo, przy ktorym Dexter moglby spokojnie rozsiasc sie na krzesle i czekac, az splynie na niego blogostan.
Miejsce obok Matthewsa zajmowal nieznany mi osobnik i kroj jego bez watpienia drogiego garnituru jasno dawal do zrozumienia, ze nie jest to glina. Byl Murzynem z wyniosla, wazna mina i ogolona glowa, blyszczaca tak intensywnie, jakby wysmarowal ja sobie pasta do polerowania mebli. Gdy mu sie przygladalem, poruszyl reka i spod rekawa wylonily sie duza brylantowa spinka do mankietu oraz piekny rolex.
— A wiec — zaczal Matthews, podczas gdy ja stalem za krzeslem i usilowalem stlumic narastajacy paniczny strach — co z nia?
— Za wczesnie, zeby wyrokowac — powiedzialem.
Skinal glowa.
— Coz, jestem pewien, ze my wszyscy, hm, zyczymy jej jak najlepiej — rzekl. — Jest swietna funkcjonariuszka, a jej tata byl, hm… to znaczy, twoj tata tez, oczywiscie. — Odchrzaknal i mowil dalej. — W Jackson, hm, maja najlepszych lekarzy i wiedz, ze mozesz liczyc na nasza pomoc, hm… — Jego sasiad zerknal na niego, potem na mnie i Matthews skinal glowa. — Usiadz — poprosil.
Odsunalem noga krzeslo i usiadlem. Nie mialem pojecia, co sie dzieje, ale bylem w stu procentach pewien, ze to mi sie nie spodoba.
A kapitan Matthews natychmiast utwierdzil mnie w tym przekonaniu.
— To nieformalna rozmowa — oswiadczyl. — Chodzi tylko o to, zeby, ee… ehm…
Nieznajomy zgromil kapitana srogim spojrzeniem swoich wielkich oczu, po czym odwrocil sie do mnie.
— Reprezentuje Aleksa Doncevicia — zaczal.
To nazwisko zupelnie nic mi nie mowilo, a najwyrazniej powinno, sadzac po tym, jak gladko i pewnie je wypowiedzial. Pokiwalem wiec glowa i odparlem:
— Ach tak.
— Po pierwsze — podjal — domagam sie jego natychmiastowego zwolnienia. A po drugie… — Tu zawiesil glos, pewnie po to, zeby bylo dramatyczniej i zeby dac wyraz wzbierajacemu w nim slusznemu gniewowi. — Po drugie — zagrzmial, jakby przemawial na wiecu — zastanawiamy sie nad wytoczeniem sprawy o odszkodowanie.
Zamrugalem. Wszyscy na mnie patrzyli. Najwyrazniej bylem waznym uczestnikiem niezbyt milego zdarzenia, ale naprawde nie mialem pojecia, o co chodzi.
— To przykre — powiedzialem.
— Sluchaj — wtracil Matthews — to tylko nieoficjalna, wstepna rozmowa. Obecny tu pan Simeon, hm… jest bardzo szanowana osoba w spolecznosci. Naszej spolecznosci — sprecyzowal.
— A jego klient zostal aresztowany pod zarzutem kilku powaznych przestepstw — dodala Irene Cappuccio.
— Bezprawnie — rzucil Simeon.