21
Trup oparty byl o sciane we wnece bocznych drzwi budynku, ktore sluzyly za wyjscie bezpieczenstwa ze stolowki pelniacej takze funkcje szkolnej auli. Jeden z pracownikow wyszedl zapalic, zobaczyl go i musial otrzymac srodki uspokajajace, co juz na pierwszy rzut oka latwo mi bylo zrozumiec. A po bardziej starannych ogledzinach, omal sam ich nie zazadalem.
Roger Deutsch mial na szyi sznurek z gwizdkiem. I tak jak w przypadku tamtych cial, oprozniony z wnetrznosci brzuch wypelnialy interesujace przedmioty — mundurek zucha, kolorowa ksiazeczka pod tytulem Kodeks zucha i pare innych przyborow. Dostrzeglem wystajacy trzonek toporka i scyzoryk z oznaka zuchow. A kiedy schylilem sie, zeby popatrzec z bliska, zobaczylem tez ziarniste zdjecie wydrukowane na zwyczajnym bialym papierze i wypisane na nim wielkimi czarnymi literami slowo „Czuwaj”. Fotografia, zrobiona z pewnego oddalenia, pokazywala rozmazane sylwetki kilku chlopcow i jednego doroslego, wchodzacych tu, do tego budynku. I choc nie moglem tego udowodnic, doskonale wiedzialem, kim sa ten dorosly i jedno z dzieci.
Ja i Cody.
Nie sposob bylo nie rozpoznac znajomego luku plecow Cody’ego. I nie zrozumiec przeslania.
To byl bardzo dziwny moment, kiedy tak kleczalem na chodniku, patrzylem na zamazane, niewyrazne zdjecie przedstawiajace mnie z Co — dym i zastanawialem sie, czy ktos zauwazy, jesli je zabiore. Nigdy jeszcze nie zatajalem dowodow, ale z drugiej strony, nigdy dotad nie bylem z nimi zwiazany. I oczywiste bylo, ze ta wiadomosc jest przeznaczona dla mnie. „Czuwaj” i to zdjecie. To bylo ostrzezenie, wyzwanie. Wiem, kim jestes, moge zrobic ci cos zlego. I oto nadchodze.
„Czuwaj”.
A ja nie bylem przygotowany. Nie wiedzialem jeszcze, gdzie Weiss moze byc, nie mialem pojecia, jaki bedzie jego nastepny ruch ani kiedy nastapi, ale jednego bylem pewien — wyprzedzil mnie o dobrych kilka krokow i jednoczesnie znacznie podniosl stawke. To nie byly wykradzione, anonimowe zwloki. Weiss zabil Rogera Deutscha, a nie tylko poddal jego cialo obrobce. I wybral swoja ofiare starannie, z rozmyslem, zeby sie do mnie dobrac.
Poza tym jego grozba byla wieloznaczna. Zdjecie nadawalo jej bowiem calkiem nowy wymiar — mowilo, ze moze dopasc i mnie, i Cody’ego, albo po prostu pokazac swiatu, kim, jak obaj wiemy, naprawde jestem. A do tego dochodzila pewnosc, ze gdybym zostal zdemaskowany i wyladowal w wiezieniu, nic nie uchroniloby Cody’ego przed knowaniami Weissa.
Patrzylem w skupieniu na zdjecie i usilowalem stwierdzic, czy ktos inny mnie na nim rozpozna i czy warto zaryzykowac i zabrac je, a potem zniszczyc. Zanim jednak podjalem jakakolwiek decyzje, poczulem na twarzy delikatne musniecie niewidzialnego czarnego skrzydla i wlosy zjezyly mi sie na karku.
Odkad to wszystko sie zaczelo, Mroczny Pasazer trzymal jezyk za zebami — zadowalal sie obojetnym usmieszkiem raz na jakis czas — i nie podsuwal mi w zasadzie zadnych przekonujacych spostrzezen. Teraz jednak mial dla mnie jasny komunikat, zgodny z tym ze zdjecia: „Czuwaj”. Nie jestes sam. I bylem pewien, na tyle, na ile moglem, ze gdzies w poblizu ktos patrzy na mnie i zywi niecne zamiary, ze obserwuje mnie jak tygrys ofiare.
Powoli, ostroznie, jakbym po prostu zapomnial wziac czegos z samochodu, podnioslem sie i ruszylem z powrotem w miejsce, gdzie zaparkowalismy. Idac, rozgladalem sie od niechcenia, nie wypatrujac niczego szczegolnego — ot, Durny Dexter zwyczajnie sie walesa — podczas gdy pod maska nonszalanckiego, zamyslonego usmiechu wrzal we mnie czarny dym, a ja szukalem czegos, co na mnie patrzylo.
I znalazlem.
Tam. W najblizszym szeregu zaparkowanych samochodow, moze trzydziesci metrow ode mnie, w miejscu z najlepszym widokiem, stal maly brazowy sedan. I cos mrugnelo na mnie zza szyby; slonce odbite w obiektywie kamery.
Wciaz jakze ostroznie i niedbale, mimo ze ciemnosc ryczala we mnie i wyostrzala sie jak noz, zrobilem krok w strone samochodu. Z oddali zobaczylem jasny blysk opuszczanej kamery, mala blada twarz mezczyzny i przez jedna bardzo dluga sekunde czarne skrzydla furczaly i lopotaly miedzy nami…
…az w koncu samochod zapalil, z cichym piskiem opon wyjechal tylem z miejsca parkingowego i zniknal w ruchu ulicznym. I choc pobieglem za nim, zdolalem zobaczyc tylko pierwsza polowe tablicy rejestracyjnej: OGA i trzy blizej niezidentyfikowane cytry, choc mialem wrazenie, ze ta w srodku to trzy albo osiem.
Ale wyglad samochodu wystarczyl. Przynajmniej znajde dokumentacje wozu. Nie bedzie zarejestrowany na Weissa, to pewnie. Nikt nie jest az tak glupi; nie w czasach wszechobecnych historii kryminalnych we wszystkich mediach. Pojawila sie jednak iskierka nadziei. Odjechal w pospiechu, zebym nie zobaczyl ani jego, ani jego samochodu, a mnie moze wreszcie dopisala odrobina szczescia.
Stalem tak chyba z minute i czekalem, az szalejacy we mnie wicher ucichnie i na powrot zwinie sie w spokojnie pomrukujacy klebek. Serce lomotalo mi jak prawie nigdy za dnia i zrozumialem, ze doskonale sie stalo, ze Weiss okazal sie ociupine niesmialy i tak ochoczo sie oddalil. Bo co moglbym mu zrobic? Wywlec go z samochodu i pociac na kilkanascie rownych kawalkow? Albo kazac go aresztowac i wrzucic do radiowozu, zeby mogl w szczegolach opowiedziec o Dexterze wszystkim, ktorzy zechca go wysluchac?
Nie, to dobrze, ze uciekl. Znajde go i spotkamy sie na moich warunkach, w bardziej do tego odpowiednich ciemnosciach nocy, ktorej nadejscia juz nie moglem sie doczekac.
Odetchnalem gleboko, przylepilem do twarzy moj najlepszy sztuczny usmiech roboczy i wrocilem do dekoracyjnej sterty miecha, ktora jeszcze niedawno byla druzynowym Cody’ego.
Kiedy podszedlem, Vince Masuoka kucal przy zwlokach, ale zamiast zajac sie czyms pozytecznym, gapil sie tylko ze zmarszczonym czolem na rzeczy upchniete w jamie brzusznej. Podniosl wzrok na mnie.
— Jak myslisz, co to znaczy? — spytal.
— Nie mam bladego pojecia — odparlem. — Jestem od sladow krwi. Niech detektywi to wyjasnia, za to im placa.
Vince przekrzywil glowe i spojrzal na mnie tak, jakbym powiedzial, zebysmy zjedli zwloki.
— Wiesz, ze sledztwo prowadzi detektyw Coulter? — spytal.
— Moze jemu placa za cos innego — stwierdzilem i poczulem drobny przyplyw nadziei. Dobrze, ze Masuoka mi o tym przypomnial; ten szczegol godny byl zapamietania. Jesli to Coulter kierowal dochodzeniem, moglem sie przyznac do zabojstwa, dac mu film, na ktorym widac, jak je popelniam, a on i tak znalazlby sposob, zeby niczego mi nie udowodnic.
Dlatego wrocilem do pracy niemal w dobrym humorze — studzonym przez autentyczna niecierpliwosc, z jaka wyczekiwalem chwili, kiedy skoncze i bede mogl zasiasc do komputera, by odszukac Weissa. Szczesliwie, na miejscu zbrodni bylo niewiele krwi — Weiss najwyrazniej byl porzadnisiem i dobrze, bo takich najbardziej cenie — i dlatego nie mialem zbyt wiele do roboty. Szybko sie uwinalem i wyblagalem, by podwieziono mnie na komende jednym z radiowozow. Kierowca, tegi siwowlosy facet nazwiskiem Stewart, przez cala droge mowil o Dolphinsach i chyba bylo mu obojetne, czy w ogole odpowiadam.
Zanim jednak dotarlismy na miejsce, dowiedzialem sie niezmiernie interesujacych rzeczy o nadchodzacym sezonie futbolowym i o tym, co powinnismy byli zrobic w trakcie letniej przerwy, ale co jakims cudem, w niewytlumaczalny sposob, znow spapralismy, dlatego mozemy spisac kolejny sezon na straty. Podziekowalem mu za podwiezienie oraz bezcenne informacje i ucieklem do swojego komputera.
Baza rejestracji samochodowych jest jednym z podstawowych narzedzi pracy policji, i w rzeczywistosci, i w wyobrazni tworcow kryminalow, dlatego tez siegnalem do niej lekko zawstydzony. Wydawalo sie to zbyt proste, jak z kiepskiego serialu. Oczywiscie, gdybym dzieki temu znalazl Weissa, jakos przemoglbym to poczucie, ze niemal oszukuje, ale na razie naprawde poniekad zalowalem, ze nie trafilem na trop, ktorego zbadanie wymagaloby choc troche wiekszego sprytu. Ale coz, musimy pracowac takimi narzedziami, jakie dostajemy do reki, i mozemy tylko miec nadzieje, ze pozniej ktos poprosi nas o konstruktywna krytyke.
Po zaledwie pietnastu minutach przeczesalem cala stanowa baze danych i znalazlem trzy male brazowe samochody z literami OGA na tablicy rejestracyjnej. Jeden zarejestrowany byl w Kissimmee i uznalem, ze to troche za daleko. Drugim byl rambler rocznik 1963; cos tak charakterystycznego na pewno zwrociloby moja uwage.
Zostawal wiec numer trzy, honda rocznik 1995, zarejestrowana na Kennetha A. Wimble’a, zamieszkalego przy Dziewiecdziesiatej Osmej w Miami Shores. To byla dzielnica skromnych domow, polozona dosc blisko miejsca