— To raczej malo prawdopodobne — przyznalem.
— A zebys, cholera, wiedzial. Kapitan Matthews i cala prasa ze Wschodniego Wybrzeza zaraz dobiora mi sie do dupy.
— To bedzie niezla zabawa — zauwazylem.
— Wiec co mam im powiedziec?
— Badamy rozne tropy i mamy nadzieje, ze wkrotce bedziemy mogli podac blizsze informacje — wyrecytowalem.
Debora spojrzala na mnie z mina ogromnej, bardzo rozezlonej ryby z wielkimi zebami i wylupiastymi slepiami.
— Te pierdoly moge wyklepac bez twojej pomocy — powiedziala. — Nawet dziennikarze juz znaja je na pamiec. To kapitan Matthews wymyslil.
— A jakie pierdoly wolalabys uslyszec? — spytalem.
— Takie, ktore wyjasnia mi, o co tu chodzi, zasrancu.
Puscilem obelge mimo uszu i ponownie spojrzalem na naszego nowego znajomego — milosnika przyrody. Pozycja ciala miala w sobie pewien wystudiowany spokoj, mocno kontrastujacy z faktem, ze byl to definitywnie niezywy i bezglowy eks — czlowiek. Ktos upozowal go z niezwykla starannoscia i znow odnioslem nieodparte wrazenie, ze tworzenie tej martwej natury bylo wazniejsze od samego zabojstwa. Mimo drwiacego chichotu Mrocznego Pasazera troche mnie to niepokoilo. To tak, jakby ktos przyznal, ze choc uwaza seks za obrzydliwy i meczacy, to uprawia go po to tylko, zeby moc potem zapalic papierosa.
Rownie niepokojacy byl fakt, ze podobnie jak na poprzednim miejscu zbrodni, nie dostawalem od Pasazera zadnych wskazowek, jesli nie liczyc swoistego, nieokreslonego rozbawienia, w ktorym wyczuwalo sie nute uznania.
— Wydaje sie, ze chodzi tu — zaczalem z wahaniem — o jakis przekaz.
— Przekaz — mruknela Debora. — Jaki przekaz?
— Nie wiem.
Debora popatrzyla na mnie jeszcze chwile, az w koncu pokrecila glowa.
— Dzieki Bogu, ze mam ciebie do pomocy — powiedziala i zanim zdazylem wymyslic stosowna riposte, ktora moglbym sie obronic i jednoczesnie troche jej dogryzc, do naszego malego zacisza wtargnela ekipa kryminologiczna i zaczela fotografowac, mierzyc, szukac odciskow palcow i zagladac do wszystkich zakamarkow, w ktorych mogly sie kryc odpowiedzi. Debora natychmiast odwrocila sie, zeby porozmawiac z Camilla Figg, jedna z laboratoryjnych dziwakow, i zostawila mnie, bym cierpial w samotnosci swiadomy, ze zawiodlem siostre.
Nie watpie, ze cierpialbym katusze, gdybym byl zdolny odczuwac wyrzuty sumienia czy inne paralizujace ludzkie emocje, ale do tego nie zostalem stworzony, wiec nie czulem nic procz glodu. Wrocilem na parking i rozmawialem z funkcjonariuszem Meltzerem, dopoki nie zjawil sie ktos, kto mogl zabrac mnie z powrotem do South Beach. Zostaly tam moje przybory, poza tym nawet nie zaczalem jeszcze szukac sladow krwi.
Przez reszte poranka kursowalem miedzy dwoma miejscami zbrodni. Sladow wlasciwie nie bylo, nie liczac kilku malych, prawie zaschnietych kropel na piasku, ktore wskazywaly, ze para z plazy zginela gdzie indziej i dopiero pozniej trafila tam, gdzie ja znalezlismy. Bylem przekonany, ze wszyscy od poczatku przyjelismy taka hipoteze — istnialo znikome prawdopodobienstwo, ze ktos zajal sie siekaniem i tworczym aranzowaniem cial w miejscu publicznym — wiec nie wspomnialem o tym Deborze, ktora i bez tego miotala sie w bezrozumnym szale, a ja nie chcialem znow pasc jego ofiara.
Tego dnia tylko raz dopisalo mi szczescie: tuz przed pierwsza, kiedy Angel — Bez — Skojarzen zaproponowal, ze podrzuci mnie na komende, a po drodze wpadniemy na lunch do jego ulubionej kubanskiej restauracji Habanita na Calle Ocho. Zjadlem bardzo porzadny kubanski stek z mnostwem dodatkow oraz tarte z dwiema cafecitas na deser i podniesiony na duchu wrocilem do pracy, machnalem legitymacja i wszedlem do windy.
Kiedy drzwi sie zasunely, Pasazer drgnal niepewnie i wytezylem sluch, ciekaw, czy to reakcja na poranne panoptikum zbrodni, czy moze skutek nadmiernej ilosci cebuli na steku. Nie wychwycilem jednak nic oprocz pewnego napiecia w czarnych, niewidzialnych skrzydlach, ktore bardzo czesto wskazywalo, ze cos jest nie w porzadku. Nie wiedzialem, dlaczego doszlo do tego w windzie, i przeszlo mi przez mysl, ze Pasazer moze byc nadal lekko wytracony z rownowagi swoim niedawnym urlopem wymuszonym przez Molocha. Oczywiscie, nie zadowalalo mnie towarzystwo nie w pelni sprawnego Pasazera i wlasnie zastanawialem sie, co poczac, kiedy drzwi windy otworzyly sie i wszystko stalo sie jasne.
Jakby wiedzial, ze zastanie nas w srodku, sierzant Doakes wpatrywal sie gniewnym, nieruchomym spojrzeniem dokladnie w miejsce, w ktorym stalismy, i wrazenie bylo dosc wstrzasajace. Nigdy mnie nie lubil; zawsze zywil niedorzeczne podejrzenie, ze jestem potworem, ktorym oczywiscie jestem, i uwzial sie, by w jakis sposob to udowodnic. Coz, kiedy wpadl w rece chirurga amatora, ktory amputowal mu dlonie, stopy i jezyk, a ja niemalo sie natrudzilem, zeby go ocalic — i przeciez w duzym stopniu mi sie udalo — uznal, ze jego nowa, oplywowa sylwetka to moja wina, i znielubil mnie jeszcze bardziej.
Nie pomagalo nawet to, ze bez jezyka nie byl w stanie powiedziec niczego chocby odrobine sensownego; mowil i tak, a my musielismy wysluchiwac tej jego dziwnej nowej mowy zlozonej glownie z glosek „g” i „n”, artykulowanej natarczywym, groznym tonem, ktory sprawial, ze kazdy, kto usilowal go zrozumiec, dyskretnie rozgladal sie za najblizszym wyjsciem awaryjnym.
Dlatego i tym razem psychicznie przygotowalem sie. na dawke gniewnego belkotu, a Doakes stal i patrzyl na mnie z mina zarezerwowana dla gwalcicieli staruszek. Pomyslalem, ze moze da sie go ominac, ale nic nie wydarzylo sie az do chwili, kiedy drzwi zaczely sie zamykac. Zanim jednak zdolalem uciec winda z powrotem na dol, Doakes wysunal prawa reke — a wlasciwie lsniacy stalowy szpon — i zablokowal drzwi.
— Dziekuje — powiedzialem i ostroznie zrobilem krok do przodu. On jednak sie nie odsunal ani nawet nie mrugnal okiem i wygladalo na to, ze nie wyjde, jesli go nie staranuje.
Doakes wciaz wpijal sie we mnie nieruchomym, nienawistnym wzrokiem. Wreszcie uniosl male srebrne urzadzenie wielkosci ksiazki w twardej oprawie. Otworzyl je — okazalo sie, ze to maly kieszonkowy komputer albo notes elektroniczny — i nadal nie odrywajac ode mnie oczu, stuknal szponem w klawiature.
— Postaw to na biurku — odezwal sie zupelnie niepasujacy do sytuacji meski glos z komputera. Doakes nasrozyl sie jeszcze bardziej i ponownie dzgnal jakis klawisz. — Czarna, dwie kostki cukru — powiedzial glos i szpon stuknal w klawiature raz jeszcze. — Milego dnia — rozleglo sie tym razem i byl to naprawde przyjemny baryton, jakim powinien mowic zadowolony bialy grubas, a nie ten ponury czarny cyborg zlakniony zemsty.
Za to przynajmniej musial wreszcie oderwac ode mnie wzrok, by spojrzec na klawiature przedmiotu, ktory trzymal w szponie. Chwile wpatrywal sie w, jak sadze, liste uprzednio nagranych zdan, az w koncu znalazl to, ktorego szukal.
— Nadal mam cie na oku — oznajmil radosny baryton i choc ten pogodny, optymistyczny ton powinien znacznie poprawic mi nastroj, fakt, ze przemawial w imieniu Doakesa, jakos psul ogolne wrazenie.
— Od razu mi razniej — odparlem. — Moglbys miec mnie na oku, kiedy bede wychodzil z windy?
W pierwszej chwili uznal, ze nie moglby, i znow zblizyl szpon do klawiatury. W pore sie jednak zreflektowal, ze poprzednio bez patrzenia nie poszlo mu za dobrze, wiec zerknal w dol, wcisnal klawisz i spojrzal na mnie, podczas gdy wesoly glos rzucil „Skurwysynu” takim tonem, jakby mowil „Paczek z dzemem”. Ale przynajmniej Doakes odsunal sie troche na bok, zebym mogl wyjsc.
— Dziekuje — powiedzialem i poniewaz czasem potrafie byc niemily, dodalem: — I postawie ci ja na biurku. Czarna z dwiema kostkami cukru. Milego dnia. — Ominalem go i ruszylem w glab korytarza, ale przez cala droge do mojego boksu czulem na sobie jego spojrzenie.
5
Ten dzien przysporzyl mi juz dosc cierpien, poczynajac od paczkowej posuchy rano az po przerazajace spotkanie z pozostaloscia sierzanta Doakesa w wersji z ulepszonym glosem. To wszystko jednak i tak nie przygotowalo mnie na szok Jaki przezylem po powrocie do domu.
Liczylem na przyjemne rozleniwienie po dobrym posilku i troche relaksu z Codym i Astor — moze zabawe w chowanego na powietrzu przed kolacja. Kiedy jednak zatrzymalem woz przed domem Rity — teraz takze Moim