— Ha — zasmial sie tym swoim strasznym, sztucznym smiechem. — Pora jest w sam raz, bez obaw. Candomble to taka Santeria, tylko ze brazylijska.
— Vince, nie mam powodu, zeby ci nie wierzyc. Moje pytanie jest takie: co ty, do cholery, gadasz?
Zrobil dwa kroki w glab gabinetu, podrygujac przy tym tak, jakby probowal utrzymac na ziemi cialo wzbijajace sie do lotu.
— W niektorych rytualach uzywaja zwierzecych glow — powiedzial. — Jest o tym w Internecie.
— No prosze. A pisza moze w Internecie, ze ci Brazylijczycy grilluja ludzi, obcinaja im glowy i na ich miejsce wkladaja ceramiczne bycze lby?
Vince troche oklapl.
— Nie — przyznal i uniosl brwi z nadzieja. — Ale wykorzystuja zwierzeta.
— A w jakiz to sposob, Vince?
— Coz. — Rozejrzal sie po moim pokoiku, pewnie za jakims innym tematem do rozmowy. — Czasem, no wiesz, czesc ofiaruja bogom, a reszte zjadaja.
— Vince, sugerujesz, ze te zaginione glowy ktos zjadl?
— Nie. — Naburmuszyl sie prawie tak, jak to sie zdarzalo Cody'emu i Astor. — Ale moglby.
— Strasznie by w zebach chrupaly, nie sadzisz?
— No dobrze — stwierdzil, teraz juz smiertelnie obrazony. — Probuje tylko pomoc. — I wymaszerowal sztywno, nawet bez cienia sztucznego usmiechu.
Ale chaos dopiero sie zaczynal. Jak wskazywala moja niechciana wyprawa do krainy snow, bylem juz pod wystarczajaco duzym cisnieniem, nawet bez dodatkowego ciezaru w postaci szalejacej siostry. Jednak nie minelo kilka minut, a moja mala oaza spokoju znow rozleciala sie w drobny mak, tym razem za sprawa Debory, ktora wpadla z impetem do gabinetu, jakby gonil ja roj wscieklych pszczol.
— Chodz — warknela.
— Dokad? — spytalem calkiem do rzeczy, jak mi sie wydawalo, ale zareagowala tak, jakbym poprosil, zeby zgolila wlosy i pomalowala sobie czerep na niebiesko.
— Zbieraj sie i chodz! — Byla niezle wkurzona, wiec sie zebralem i poszedlem za nia na parking do jej samochodu.
— Jak Boga kocham — wyrzekala, kiedy przebijalismy sie przez ruch uliczny — w zyciu nie widzialam Matthewsa tak wkurwionego. I teraz to moja wina! — Dla podkreslenia walnela piescia w klakson i zajechala droge furgonetce z napisem „Dom spokojnej starosci Palm View”. — Wszystko przez jakiegos zlamasa, ktory dal prasie cynk o glowach.
— Coz, Deb — powiedzialem najbardziej rzeczowym i uspokajajacym tonem, na jaki bylo mnie stac — glowy na pewno sie znajda.
— A zebys, kurde, wiedzial — odparla i o malo nie potracila grubasa na rowerze obwieszonym wielkimi sakwami wypchanymi zlomem. — Bo dowiem sie, do ktorej sekty skurwiel nalezy, i wtedy go dorwe.
Slowa pocieszenia zamarly mi na ustach. Najwyrazniej moja kochana, pomylona siostra ubzdurala sobie, jak Vince, ze wystarczy znalezc wlasciwa alternatywna religie, a morderca sam wpadnie w rece.
— Jasne. A gdzie sie tego dowiemy?
Bez slowa wysunela sie na Biscayne Boulevard, zaparkowala przy krawezniku i wysiadla. I tak oto, wbrew sobie, nie protestujac, poszedlem za nia do Centrum Ubogacenia Wewnetrznego, hurtowni wszystkich jakze niezbednych rzeczy, ktore maja w nazwie slowa „holistyczne”, „ziolowe” lub „aura”.
Centrum miescilo sie w malym, zaniedbanym budynku przy Biscayne Boulevard, w okolicy, ktora najwyrazniej wydzielono na mocy traktatu jako swoisty rezerwat dla prostytutek i dilerow cracku. Solidne kraty zamontowane byly i na witrynach, i na drzwiach, ktore okazaly sie zaryglowane. Debora zalomotala w nie i po chwili rozbrzmialo drazniace brzeczenie. Pchnela drzwi, a te w koncu szczeknely i sie otworzyly.
Weszlismy. Spowila mnie duszaca chmura mdlaco slodkiego kadzidla i zorientowalem sie, ze moje ubogacenie wewnetrzne zaczelo sie od kapitalnego remontu pluc. W oblokach dymu majaczyl duzy zolty jedwabny transparent, rozwieszony na scianie, ktory glosil, ze „Wszyscy jestesmy jedno”. Nie precyzowal, jedno co. Grala cicha muzyka, dzwiek, jakby ktos, kto przedawkowal srodki uspokajajace, pobrzekiwal dzwoneczkami, zeby nie zasnac. W tle szumial wodospad i jestem pewien, ze zrobiloby mi sie lekko na duszy, gdybym ja mial. A ze nie mialem, wszystko to wydalo mi sie irytujaco niedorzeczne.
Ale oczywiscie nie bylismy tu dla przyjemnosci ani nawet dla wewnetrznego ubogacenia. A sierzant Siostra, ma sie rozumiec, nie zwykla tracic czasu na banialuki. Pomaszerowala do lady, za ktora stala kobieta w srednim wieku ubrana we wzorzysta suknie do podlogi, uszyta chyba ze starej krepiny. Miala siwiejace wlosy, sterczace bez ladu i skladu na wszystkie strony, i zmarszczone czolo. Oczywiscie, mogla to byc bloga mina kogos, kto dostapil oswiecenia.
— W czym moge pomoc? — Glos brzmial chropawo, a ton zdawal sie sugerowac, ze takim jak my nic juz nie pomoze.
Debora uniosla odznake. Zanim zdolala cokolwiek powiedziec, kobieta wyrwala ja z jej dloni.
— W porzadku, sierzant Morgan — Rzucila blache na lade. — Wyglada, ze jest prawdziwa.
— Nie mogla pani tego wyczytac z jej aury? — podsunalem usluznie. Moja uwaga jakos nie spotkala sie z uznaniem, na jakie zaslugiwala, wiec wzruszylem ramionami i posluchalem, jak Debora przystepuje do mozolnego przesluchania.
— Chcialabym zadac kilka pytan, jesli mozna. — Pochylila sie, zeby zgarnac z lady swoja odznake.
— O co? — Kobieta zmarszczyla brwi jeszcze bardziej, a Debora odpowiedziala jej tym samym i zanosilo sie na stary dobry pojedynek na grozne miny, z glowna nagroda w postaci darmowej terapii botoksem, utrwalajacej zwycieskiego marsa na stale.
— Doszlo do kilku zabojstw — powiedziala Debora.
— Co to ma wspolnego ze mna? — Kobieta wzruszyla ramionami.
Przyklasnalem jej tokowi rozumowania, ale coz, od czasu do czasu trzeba grac dla swojej druzyny.
— To, ze wszyscy jestesmy jedno — wtracilem. — Naczelna zasada kazdego dochodzenia.
Obrocila zmarszczone czolo w moja strone i zaczela agresywnie.
— A pan to kto? Prosze pokazac odznake.
— Wsparcie. Ubezpieczam partnerke przed zla karma.
Kobieta prychnela, ale przynajmniej mnie nie zastrzelila.
— Policja w tym miescie tonie w zlej karmie. Bylam na wiecu, ktory rozpedziliscie, i juz ja wiem, jacy jestescie.
— Moze i tak — odparla Debora — ale druga strona jest jeszcze gorsza, wiec zechce pani laskawie odpowiedziec na kilka pytan?
Zasepiona kobieta spojrzala na Debore i wzruszyla ramionami.
— Niech bedzie, ale nie bardzo widze, jak moglabym pomoc. I nie przeciagajcie struny, bo zadzwonie po adwokata.
— Dobrze — powiedziala Debora. — Szukamy informacji o kims, kto moze byc powiazany z miejscowa alternatywna grupa religijna, ktora ma fiola na punkcie bykow.
Przez chwile myslalem, ze jeszcze troche, a kobieta sie usmiechnie, ale w pore sie powstrzymala.
— Byki? Jezu, a kto nie ma fiola na ich punkcie. Zaczelo sie jeszcze w Sumerii, na Krecie, wszystkich kolebkach cywilizacji. Mnostwo ludzi je czcilo. To znaczy, nie dosc, ze maja wielkiego kutasa, to jeszcze sa silne.
Jesli myslala, ze speszy Debore, to nie wiedziala o glinach z Miami tyle, ile jej sie wydawalo. Moja siostra nawet okiem nie mrugnela.
— Zna pani jakas szczegolna grupe, ktora jest stad? — spytala Deb.
— Nie wiem. Na przyklad jaka?
— Candomble? — podpowiedzialem, przelotnie wdzieczny Vince'owi za podsuniecie mi tej nazwy. — Palo Mayombe? Moze nawet Wicca.
— O te hiszpanskie wymysly pytajcie w Eleggua na Osmej. Ja sie na tym nie znam. Ci od Wicca czasem wpadaja do nas na zakupy, ale bez nakazu nic wam o tym nie powiem. Zreszta nie interesuja sie bykami. — Prychnela. — Stercza nago w Everglades i czekaja, az obudzi sie w nich moc.
— Jest ktos jeszcze? — naciskala Deb.
Kobieta tylko pokrecila glowa.