— Teraz jestesmy bogaci, a ja nie jestem chyba madrzejsza.

Ale na co to wszystko sie zda, uzdrowicielko? Zadne pieniadze ani madrosc nie moga poprawic losu Jesse.

— To prawda — odparla Wezyca. — Nic tu po pieniadzach i madrosci. Ja tez jej nie pomoge. Ale ty i Alex mozecie jeszcze wiele zdzialac.

— Wiem o tym. — W glosie Merideth pobrzmiewala lagodnosc i smutek. — Musi uplynac duzo czasu, zanim ona sie z tym pogodzi.

— Merideth, ona zyje. Ten wypadek o malo jej nie zabil…

Czyz nie jest to wystarczajacy powod do radosci?

— Dla mnie tak. — Jezyk zaczynal jej sie platac. — Ale ty nie wiesz, jaka jest Jesse, skad pochodzi i dlaczego sie tutaj znalazla…

— Merideth patrzyla na Wezyce metnym wzrokiem. Zawahala sie na moment, a potem rzucila: — Ona jest z nami, bo nie mogla zniesc zycia w zlotej klatce. Wczesniej miala wszystko: bogactwa, wladze, bezpieczenstwo. Jednak cale jej zycie bylo dokladnie rozplanowane przez innych. Przeznaczono jej do odegrania role jednej z wladczyn Centrum…

— Miasta?!

— Tak. Miasto nalezaloby do niej, gdyby tylko tego zapragnela.

Ale Jesse nie chciala zyc pod kamiennym niebem. Opuscila Miasto z pustymi rekoma. Chciala sama decydowac o swoim losie, chciala byc wolna. A teraz… Wszystko, co sprawia jej radosc, znajdzie sie poza jej zasiegiem. Jak mam powiedziec, by cieszyla sie zyciem, skoro juz nigdy nie wyjdzie na pustynie, by znalezc diament dla ktoregos z klientow? I nigdy nie ujezdzi juz zadnego konia. I nigdy nie bedzie sie kochac…

— Nie wiem — odrzekla Wezyca. — Ale jesli ty i Alex uznacie jej dalsze zycie z gory za przegrane, to jej los naprawde bedzie tragiczny.

Tuz przed nastaniem switu upal nieco oslabl, ale jak tylko zrobilo sie jasno, temperatura znowu podskoczyla. Oboz polozony byl w glebokim cieniu, ale nawet pod oslona skalnych scian, sloneczny zar dzialal na ludzi obezwladniajaco.

Alex ciagle jeszcze chrapal, ale nie przeszkadzalo to bynajmniej Merideth, ktora spala przy nim spokojnym snem, obejmujac reka plecy partnera. Wezyca lezala na podlodze namiotu z twarza zwrocona ku ziemi, z rozpostartymi ramionami. Delikatne wlokienka dywanu kluly ja lekko w spocony policzek. Reka ciagle ja bolala, totez Wezyca nie mogla zasnac, ale brak sil nie pozwalal jej wstac.

Odplynela potem w sen, w ktorym pojawil sie Arevin. Widziala go teraz znacznie wyrazniej niz w nachodzacych ja za dnia wspomnieniach. Ale ten sen byl bardzo dziwny, wrecz dziecinnie niewinny. Ledwie zdazyla dotknac palcow Arevina, a on natychmiast zaczal znikac. Wezyca rozpaczliwie probowala go dosiegnac. Obudzila sie z szybko bijacym sercem; wypelnialo ja pozadanie.

W tym momencie drgnela Jesse. Wezyca przez kilka minut lezala nieruchomo, po czym niechetnie podniosla sie z podlogi. Spojrzala na dwoje pozostalych partnerow. Alex byl pograzony w mocnym, mlodzienczym snie, twarz Merideth zas wyrazala ogromne zmeczenie, a pot oblepial jej czarne, blyszczace loki. Wezyca uklekla przy Jesse, ktora lezala twarza w dol — tak jak ja wczesniej ulozyli. Jedna reke trzymala pod policzkiem, a druga oslaniala oczy.

„Tylko udaje, ze spi” — pomyslala Wezyca. Zarys ramienia i sposob zgiecia palcow swiadczyly o ogolnym napieciu, dalekim od sennego rozluznienia. „Moze probuje zasnac, tak jak ja. Kazda z nas chcialaby zasnac i oderwac sie wreszcie od rzeczywistosci”.

— Jesse — powiedziala lagodnym glosem. — Jesse, prosze.

Sparalizowana kobieta westchnela i opuscila reke na przescieradlo.

— Mamy rosol, jesli masz dosc sil, by go wypic. No i wino.

Pokrecila glowa nieznacznym ruchem, choc miala zupelnie wyschniete usta. Wezyca obawiala sie, ze grozi jej odwodnienie, ale nie chciala tez zbyt silna perswazja zmuszac jej do jedzenia.

— To jest bez sensu…

— Alez Jesse…

Chora polozyla dlon na rece Wezycy.

— Nie, nie. W porzadku. Myslalam o tym, co sie stalo. To mi sie nawet przysnilo. — Wezyca zauwazyla, ze w ciemnobrazowych oczach Jesse widac bylo zlotawe plamki. Poza tym miala bardzo male zrenice. — Nie moge tak zyc. Oni zreszta tez. Oni… Oni po prostu sie wykoncza. Uzdrowicielko…

— Prosze… — wyszeptala Wezyca. Nigdy wczesniej nie byla tak przerazona. — Prosze cie, nie…

— Nie mozesz mi pomoc?

— Nie pomoge ci umrzec. Nie pros mnie, bym pomogla ci umrzec!

Wezyca zerwala sie i wybiegla z namiotu. Fala upalu uderzyla uzdrowicielke w twarz, ale nie miala dokad sie schronic. Zewszad otaczaly ja sciany kanionu i usypiska odlamkow skalnych.

Stala teraz ze spuszczona glowa. W oczach czula uklucia kropelek potu. Zadrzala i z calej sily sprobowala sie opanowac. Postapila niezbyt madrze i zawstydzila sie swojej panicznej reakcji, ktora na pewno te biedna kobiete przestraszyla. Nie mogla jednak zmusic sie do powrotu. Oddalila sie od namiotu, ale nie w strone roztanczonej sloncem i piaskiem pustyni, tylko ku skalnej niszy, przeznaczonej na zagrode dla koni.

Pomyslala, ze niepotrzebnie zamyka sie konie, ktore staly tu nieruchomo, ze spuszczonymi lbami i oklapnietymi uszami. Zadne z tych zwierzat nie raczylo nawet machnac ogonem, na czarnej pustyni bowiem brak bylo jakichkolwiek owadow. Wezyca zaczela szukac wzrokiem dorodnego gniadosza Merideth. Uprzaz zwierzat wisiala na ogrodzeniu lub lezala bezladnie na ziemi, lsniac drogocennym metalem i szlachetnymi klejnotami. Wezyca polozyla rece na jednym z powiazanych sznurkiem palikow i oparla brode o piesci.

Zadrzala na dzwiek pluskajacej wody. Po drugiej stronie zagrody stala Merideth, ktora napelniala wlasnie skorzane koryto przymocowane do drewnianej ramy. Konie natychmiast sie ozywily, uniosly lby i zastrzygly uszami. Ruszyly przez piasek — najpierw stepa, pozniej klusem. Obijaly sie o siebie, parskajac i rzac niecierpliwie. W jednej chwili zupelnie sie zmienily. Byly piekne.

Merideth stanela nieopodal, trzymajac w dloni zwiotczaly juz, pusty buklak. Patrzyla na stado.

— Jesse ma dobra reke do koni. Umie dobrze je wybierac i ujezdzac… Ale co sie stalo?

— Bardzo mi przykro, ale chyba ja rozdraznilam. Nie mialam prawa…

— Kazac jej zyc? Moze i nie masz do tego prawa, ale ciesze sie, ze jej to powiedzialas.

— To, co mowie, nie ma znaczenia. Ona sama musi chciec zyc.

Merideth zamachala reka i krzyknela. Konie stojace najblizej wody natychmiast sie sploszyly i ustapily miejsca innym. Zwierzeta poszturchiwaly sie wzajemnie, oproznily do konca koryto i czekaly na kolejna porcje wody.

— Przykro mi — rzekla Merideth — ale na razie to wszystko.

— Musisz sporo sie tego nanosic.

— Tak, ale potrzebujemy kazdego z nich. Przyjezdzamy tu z woda, a odjezdzamy z cennymi kruszcami i kamieniami, ktore znajduje dla nas Jesse.

Gniada klacz przelozyla leb ponad sznurowym ogrodzeniem i wsunela nos w rekaw Merideth, liczac, ze zostanie podrapana pod pyskiem i za uszami.

— Odkad jest z nami Alex, jezdzimy z wieksza liczba… rzeczy… luksusowych przedmiotow i towarow. Alex powiedzial, ze w ten sposob zrobimy na ludziach lepsze wrazenie i beda wiecej od nas kupowali.

— I co? Sprawdzilo sie?

— Chyba tak. Zyjemy teraz bardzo dobrze. Moge sama wybierac posrednikow.

Wezyca patrzyla na konie, ktore jeden za drugim przemieszczaly sie w strone zacienionego kranca zagrody. Niewyrazne promienie slonca przesunely sie po krawedzi skalnej sciany i Wezyca poczula cieplo na twarzy.

— O czym myslisz? — zapytala Merideth.

— Jak przekonac Jesse, ze warto dalej zyc.

— Ona nie zgodzi sie na jalowe zycie. Alex i ja bardzo ja kochamy i niezaleznie od wszystkiego bedziemy sie nia opiekowac.

— Czy Jesse musi chodzic, zeby czuc sie przydatna dla innych?

— Uzdrowicielko, to dzieki niej znajdujemy te wszystkie bogactwa. — Merideth spojrzala na Wezyce smutnym wzrokiem. — Probowala mnie nauczyc, jak nalezy szukac i gdzie trzeba to robic.

Ja jej slowa dobrze rozumiem, ale gdy sama chce cos znalezc, natrafiam tylko na bezwartosciowe

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×