zmeczenie. Potrzebowala jeszcze snu, wiec sprobowala odepchnac obce rece, ale one przytrzymaly jej glowe i przytknely do ust skorzany przedmiot, z ktorego prosto do gardla wplynela woda. Wezyca zakrztusila sie i wyplula podany plyn.
Oparla sie na jednym lokciu. Po chwili dostrzegla, ze cala sie trzesie. Czula sie tak jak wtedy, gdy po raz pierwszy ukasil ja waz — zanim w pelni wyksztalcil sie jej system odpornosciowy. Mlody mezczyzna kleczal przy niej z buklakiem w rekach, a tuz za nim widac bylo umykajaca powoli kobre. Wezyca natychmiast zapomniala o bolu.
Mgla! — krzyknela i uderzyla dlonia w piasek.
Mezczyzna wzdrygnal sie i spojrzal za siebie. Kobra uniosla sie, zawisla nad nimi, rozpostarla kaptur i patrzyla na nich w stanie wielkiego rozdraznienia — gotowa w kazdej chwili zaatakowac. Jej falujace cialo odcinalo sie biala linia od czarnego tla nocy. Wezyca wytezyla wszystkie sily i, kiedy w koncu podniosla sie z ziemi, miala wrazenie, ze zmaga sie z oporem jakiegos obcego jej ciala. Malo brakowalo, a znowu by upadla, lecz udalo jej sie utrzymac rownowage. Spogladala teraz na kobre, ktorej oczy znajdowaly sie na poziomie jej wzroku.
— Nie wolno ci teraz polowac — powiedziala do weza. — Masz zadanie do wykonania.
Wyciagnela w bok swoja prawa reke i poczula w pelni jej ciezar i bol. Wolala, zeby to ja wlasnie zaatakowala Mgla, jesli w ogole do takiego ataku dojdzie. Bala sie nie tyle ukaszenia, ile oproznienia zawartosci gruczolow jadowych kobry.
— Zbliz sie do mnie i zdus w sobie zlosc.
Zauwazyla, ze miedzy jej palcami plynie krew, co tym bardziej wzmoglo niepokoj o los Stavina.
— Czyzbys juz mnie ukasila?
Bol w rece wysylal jednak mylne sygnaly — jad z pewnoscia doprowadzilby do odretwienia, a ona czula tylko nieprzyjemne pieczenie.
— Nie — wyszeptal znajdujacy sie za nia mezczyzna.
W tej chwili Mgla przypuscila atak. Wypracowane przez lata odruchy zadzialaly bezblednie — prawa reka Wezycy natychmiast sie cofnela, zas lewa chwycila glowe kobry. Poczatkowo Mgla probowala sie wyrwac z uscisku, ale tuz potem ustapila.
— Wstyd mi za ciebie, niegodziwa istoto — rzekla Wezyca.
Odwrocila sie i pozwolila kobrze wsliznac sie na swoje ramiona.
Mgla wygladala teraz jak kontury jakiejs niewidzialnej peleryny z trenem w postaci wezowego ogona.
— Nie ukasila mnie?
— Nie — odparl mezczyzna. W jego glosie pobrzmiewal ton przerazenia. — Powinnas umierac. Powinnas wic sie z bolu. Masz spuchnieta i zaczerwieniona reke. Kiedy wrocilas… — wskazal gestem ramie Wezycy. — To pewnie byla zmija piaskowa…
Wezyca przypomniala sobie klebowisko stloczonych w krzakach gadow i dotknela swojej reki. Starla z niej krew, spod ktorej wsrod licznych zadrapan wylonil sie slad podwojnego uklucia. W okolicy rany pojawil sie niewielki obrzek.
— Trzeba to oczyscic — powiedziala. — Wstyd mi, ze tak sie stalo.
Lagodne fale bolu przeszywaly jej reke, chociaz nie czula juz wczesniejszego pieczenia. Spojrzala na mezczyzne, po czym rozejrzala sie wokol siebie, kontemplujac przez moment zmieniajacy sie w swietle zachodzacego ksiezyca krajobraz.
— Przytrzymales Mgle nalezycie. Dziekuje ci. To swiadczy o duzej odwadze.
Mezczyzna opuscil wzrok, jakby chcial sie uklonic. Podniosl sie z ziemi i podszedl do niej. Wezyca uspokajajacym ruchem dotknela kobry reka.
— Bede zaszczycony — powiedzial mezczyzna — jezeli zechcesz mowic do mnie Arevin.
— Z przyjemnoscia.
Wezyca przyklekla i, przytrzymujac Mgle, pozwolila jej wsliznac sie do skorzanej torby. Juz za moment, o swicie — kiedy kobra na dobre ulokuje sie w swoim gniazdku — beda mogli pojsc do Stavina.
Koniuszek bialego ogona Mgly zniknal im w koncu z pola widzenia. Wezyca zamknela torbe i chciala sie podniesc, ale nie mogla ustac na nogach. Nowy jad w dalszym ciagu dawal jej sie we znaki. Skora wokol rany byla czerwona i miekka, choc krwawienie juz ustalo. Wezyca pozostala wiec na swoim miejscu i, patrzac na swoja obolala reke, zaczela sie zastanawiac, co teraz powinna zrobic — tym razem dla siebie samej.
— Pomoge ci, dobrze?
Mezczyzna chwycil Wezyce za ramie i pomogl jej wstac.
— Przepraszam… — powiedziala. — Powinnam troche odpoczac…
— Obmyje ci reke — rzekl Arevin. — A potem bedziesz mogla sie przespac. Powiedz mi tylko, kiedy mam cie obudzic…
— Na razie nie wolno mi spac. — Wezyca wytezyla wszystkie swoje sily, wyprostowala sie i odgarnela z czola mokre loki swoich krotkich wlosow. — Teraz juz czuje sie dobrze. Masz moze troche wody?
Arevin rozluznil zewnetrzna warstwe swojego ubrania. Na biodrach nosil przepaske, z ktorej zwisalo kilka skorzanych buklakow i woreczkow. Mial szczuple i dobrze zbudowane cialo o dlugich i muskularnych nogach. Barwa jego skory byla w rzeczywistosci duzo jasniejsza od brazowej opalenizny, ktora mial na twarzy. Odpial jeden z buklakow i chcial ujac zraniona reke Wezycy.
— Nie, Arevinie. Jezeli jad dostanie sie do najmniejszego nawet zadrapania na twojej skorze, moze dojsc do zakazenia.
Wezyca usiadla na ziemi i przemyla reke letnia woda, ktora wsiakala w ziemie, nie pozostawiajac po sobie zadnej widocznej plamy. Z rany poplynelo jeszcze troche krwi, ale potem byl juz tylko bol. Jad zostal prawie zupelnie unieszkodliwiony.
— Nie rozumiem, jak mozesz byc tak odporna — rzekl Arevin, silac sie na pozornie beztroski ton. — Moja mlodsza siostre ukasila kiedys zmija piaskowa i nie dalo sie jej uratowac. Nie moglismy nawet zlagodzic jej bolu.
Wezyca oddala mezczyznie buklak, po czym z przywiazanego do pasa woreczka wyjela sloiczek z mas’cia i natarla nia rany po ukaszeniach.
— Przygotowuja nas rowniez na takie sytuacje — odparla. — Pracujemy z roznym odmianami wezy i dlatego musimy uodpornic sie na jak najwieksza liczbe roznych jadow. — Wezyca wzruszyla ramionami. — To bardzo nuzace i czasami bolesne. — Zacisnela piesc; nablonek nie peknal, a ona nie upadla. Pochylila sie w strone Arevina i znowu dotknela jego zadrapanego policzka. — Tak… — powiedziala i posmarowala mascia twarz mezczyzny. — Teraz latwiej sie zagoi.
— Jezeli nie wolno ci jeszcze spac — odezwal sie Arevin — to moze chociaz odpoczniesz?
— Tak — odparla Wezyca. — Ale nie za dlugo.
Usiadla tuz przy Arevinie i oparla sie o niego. Przygladali sie razem chmurom, ktore zlocily sie na bursztynowo za sprawa wschodzacego slonca. Najprostszy kontakt fizyczny z drugim czlowiekiem stanowil dla Wezycy zrodlo przyjemnosci, choc byl on dla niej niewystarczajacy. Kiedy indziej i w innym miejscu zrobilaby moze cos wiecej, ale nie tutaj i nie teraz.
Kiedy obrecz slonca w calosci wysunela sie ponad horyzont, Wezyca podniosla sie z ziemi i sklonila Mgle do opuszczenia torby. Kobra wypelzla wolno i niepewnie, po czym wsliznela sie na ramiona Wezycy, ktora, chwytajac torbe, udala sie wraz z Arevinem w strone niewielkiego skupiska namiotow.
Rodzice Stavina czekali juz na nia przed wejsciem do namiotu. Stali blisko przy sobie, milczacy, w pozycji obronnej. Wezyca myslala przez chwile, ze postanowili ja odprawic, wiec, czujac klucie w zoladku, zapytala, czy Stavin umarl. Pokrecili glowami i pozwolili jej wejsc do namiotu, nieustannie sledzac ja swoimi spojrzeniami.
Stavin lezal tak, jak widziala go po raz ostatni. Spal. Mgla wyrzucila swoj jezyk, zaniepokojona wyczuwanym przez nia zapachem strachu.
— Wiem, ze wolelibyscie tu zostac — zaczela uzdrowicielka — i wiem, ze chcielibyscie mi pomoc, ale tylko ja moge sobie z tym poradzic. Raczcie wiec wyjsc na zewnatrz, prosze.
Wymienili sie spojrzeniami, popatrzyli na Arevina, a Wezyca przestraszyla sie, ze jej odmowia. Marzyla o ciszy i snie.
— Chodzcie, kuzyni — rzekl Arevin. — Jestesmy teraz od niej zalezni.
Odchylil pole namiotu i dal im gestem znak do wyjscia. Wezyca podziekowala wymownym spojrzeniem, a on slabo sie do niej usmiechnal. Odwrocila sie do Stavina i przyklekla.