— Stavinie…
Dotknela czola chlopca, ktore okazalo sie bardzo gorace. Zauwazyla przy tym, ze jej reka trzesie sie coraz bardziej. Stavin natychmiast sie obudzil.
— To juz teraz…
Malec zamrugal. Najwidoczniej cos mu sie snilo i bardzo powoli przypominal sobie, kim jest zwracajaca sie do niego kobieta. We-zyca z zadowoleniem stwierdzila, ze Stavin nie przestraszyl sie na jej widok, choc czula, jak ogrania ja nieuzasadniony niepokoj.
— Bedzie bolalo?
— A teraz boli?
Zawahal sie, odwrocil wzrok i znowu spojrzal na Wezyce.
— Tak.
— To moze bolec jeszcze bardziej, ale miejmy nadzieje, ze tak nie bedzie. Jestes gotowy?
— Czy Trawa moze tu zostac?
— Jasne — odparla.
W tym momencie pojela, ze sie myli.
— Zaraz tu wroce.
W jednej chwili jej glos tak bardzo sie zmienil, ze Stavin od razu zaczal sie bac. Wyszla z namiotu — powoli, spokojnie, starajac sie utrzymac nerwy na wodzy. Kiedy znalazla sie na zewnatrz, twarze rodzicow zdradzily nekajace ich obawy.
— Gdzie jest Trawa?
Odwrocony do niej plecami Arevin wzdrygnal sie, slyszac ton, jakim wypowiedziala pytanie. Jasnowlosy mezczyzna wydal z siebie niewyrazny odglos zalu i staral sie unikac wzroku Wezycy.
— Balismy sie — rzekl najstarszy z partnerow. — Myslelismy, ze ten waz moze ukasic nasze dziecko.
— To ja tak myslalam. To ja… Ten waz wpelznal na twarz naszego chlopca. Widzialam nawet jego zeby… — Zona zlozyla rece na ramionach mlodszego z jej partnerow i zamilkla.
— Gdzie on jest? — Wezyca chciala krzyczec, ale sie powstrzymala.
Przyniesli jej male otwarte pudelko. Wezyca wziela je do reki i zajrzala do srodka.
Lezala tam prawie na calej swej dlugosci rozpolowiona, przewrocona na bok Trawa. Wyplywaly z niej wnetrznosci i trzesla sie, a kiedy Wezyca na nia spojrzala, poruszyla sie gwaltownie i wysunela na chwile jezyk. Wezyca wydala z siebie niski dzwiek — zbyt niski, by mozna go bylo uznac za krzyk. Miala nadzieje, ze sa to tylko ostatnie podrygi weza, ale i tak podniosla go bardzo ostroznie. Pochylila sie i przytknela usta do zielonych lusek za glowa Trawy. Ugryzla ja szybko i mocno tuz u podstawy czaszki. Poczula smak chlodnej, slonej krwi. Zakladajac, ze gad jeszcze przed chwila zyl, teraz na pewno wyzional ducha.
Spojrzala na rodzicow chlopca i na Arevina. Wszyscy byli bardzo bladzi, ale nie przejmowala sie ich wyraznym strachem i nie przyjmowala ich wspolczucia.
— Takie male zwierzatko — powiedziala. — Male zwierzatko, ktore dawalo innym ukojenie i sny.
Patrzyla na nich jeszcze przez moment, po czym odwrocila sie w strone namiotu.
— Poczekaj… — Uslyszala, jak zbliza sie do niej najstarszy z partnerow, poczula na ramieniu jego dlon i natychmiast ja z siebie strzasnela. — Damy ci wszystko, czego zazadasz — oznajmil — ale zostaw w spokoju nasze dziecko.
Odwrocila sie do niego w przyplywie furii.
— Czy przez wasza glupote mam zabic Stavina?
Chcial ja jeszcze zatrzymac, ale Wezyca uderzyla go mocno lokciem w brzuch i szybko wbiegla do namiotu. Kiedy znalazla sie w srodku, potknela sie o lezaca na podlodze torbe, z ktorej od razu wysunal sie zirytowany naglym zbudzeniem Piasek. Waz zwinal sie w klebek, a kiedy ktos probowal wejsc do namiotu, Piasek zasyczal i zagrzechotal, dajac w ten sposob wyraz takiej zlosci, jakiej Wezyca wczesniej u niego nie dostrzegala. Nie obejrzala sie za siebie, tylko szybko schylila glowe, zeby wytrzec rekawem lzy, zanim zobaczy je maly Stavin. Potem przyklekla przy lozku dziecka.
— Co sie stalo? — Zapewne chlopiec uslyszal rozlegajace sie przed namiotem glosy i zamieszanie.
— Nic sie nie stalo, Stavinie — odparla Wezyca. — Wiesz, ze musielismy przejsc przez pustynie?
— Nie — odpowiedzial zaciekawiony.
— Bylo bardzo goraco i nie mielismy co jesc. Trawa w tej chwili poluje. Byla bardzo glodna. Wybaczysz jej i pozwolisz mi zaczac juz teraz? Przez caly czas bede przy tobie.
Na jego twarzy malowal sie wyraz zmeczenia i rozczarowania, ale nie mial sily sie z nia spierac.
— Dobrze. — Glos chlopca zaszelescil jak piasek przesypujacy sie miedzy palcami.
Wezyca zdjela z ramion kobre, a nastepnie zsunela koc z ciala Stavina. Znajdujacy sie pod klatka piersiowa guz nabrzmial juz do duzych rozmiarow, deformujac figure chlopca, uciskajac inne narzady, pasozytujac na jego organizmie i trujac go swoimi wydzielinami. Wezyca pozwolila kobrze wpelznac na Stavina; trzymala ja za glowe, bowiem Mgla byla tak zdenerwowana, ze w kazdej chwili mogla zaatakowac. Kiedy Piasek ponownie zagrzechotal, kobra zatrzesla sie i Wezyca musiala uspokoic ja swoim dotykiem. Mgla wracala juz do wyuczonych odruchow, ktore braly gore nad jej wrodzonym instynktem. Kiedy jezyk kobry zetknal sie z pokrywajaca guz skora, Mgla zaprzestala penetracji, a Wezyca wypuscila ja ze swego uscisku.
W tym momencie kobra wygiela sie i zaatakowala typowym dla siebie ukaszeniem — wbila zeby bardzo plytko, na chwile wypuscila ofiare, ponownie wpila sie w to samo miejsce i juz nie zwalniala zacisku swych szczek, ktore poruszaly sie w rytmie powolnego przezuwania pokarmu. Stavin krzyknal, ale nie mogl sie ruszyc, gdyz Wezyca przytrzymywala go mocno rekami.
Kiedy Mgla wlala w chlopca cala zawartosc gruczolow jadowych, cofnela sie, rozejrzala dokola, zlozyla swoj kaptur i popelzla po podlodze namiotu w strone swojej przytulnej torby.
— Juz po wszystkim, Stavinie.
— Czy teraz umre?
— Nie — odrzekla Wezyca. — Nie teraz. I mam nadzieje, ze bedziesz zyc jeszcze wiele lat. — Z przywiazanego do pasa woreczka wyjela sloiczek z proszkiem. — Otworz usta — poprosila Wezyca, a kiedy Stavin wykonal polecenie, posypala proszkiem jezyk chlopca. — Dzieki temu bol bedzie slabszy. — Na zakrwawionych ranach po ukaszeniu polozyla kawalek materialu i odwrocila sie od dziecka.
— Wezyco? Odchodzisz?
— Nie odejde bez pozegnania. Obiecuje.
Stavin ponownie polozyl sie na plecach i zamknal oczy, czekajac, az zacznie dzialac zaaplikowany preparat.
Zwiniety w spirale Piasek lezal na filcowej podlodze namiotu, ktora Wezyca lagodnie poklepala, chcac przyzwac weza do siebie. Podpelzl ku niej i pozwolil, by wlozyla go do torby. Wezyca szybko ja zamknela, podniosla i stwierdzila, ze jest bardzo lekka. Uslyszala rozlegajace sie przed namiotem glosy. Rodzice Stavina, ktorym towarzyszyli inni ludzie z ich klanu, odsuneli kijami pole namiotu i zajrzeli do srodka.
Wezyca polozyla torbe na podlodze.
— Gotowe.
Wraz z nimi do namiotu wszedl Arevin — tylko on nie mial w rece kija.
— Wezyco… — powiedzial tonem, w ktorym byl smutek, zal i poczucie dezorientacji. Wezyca nie umiala wyczuc, co on o tym wszystkim mysli. Obejrzal sie za siebie i polozyl dlon na ramieniu stojacej za nim matki Stavina. — On umarlby, gdyby nie Wezyca.
Niezaleznie od tego, co sie teraz stanie, umarlby na pewno.
Matka strzasnela z siebie jego reke.
— Moglby przezyc. Moze to ustapiloby bez jej udzialu, a my…
— Umilkla, chcac ukryc naplywajace do jej oczu lzy.
Wszyscy ci ludzie zaczeli teraz otaczac Wezyce, zas Arevin przysunal sie do niej o krok. Wezyca poczula sie tak, jakby zachecal ja do obrony przed zarzutami rodzicow chlopca.
— Czy ktokolwiek z was umie plakac? — zapytala. — Czy umiecie zaplakac nade mna, nad moja rozpacza, nad tymi ludzmi, ktorzy tak bardzo zawinili, i nad biednymi stworzeniami, nad ich bolem? — Poczula, jak po jej twarzy splywaja lzy.
Nie rozumieli jej, a placz najwidoczniej ich obrazal. Ciagle bali sie tej kobiety, totez cofneli sie nieco i zbili w