Pustynia czarnego piasku ciagnela sie az po horyzont — plaska i pusta, jakby nikt nigdy tamtedy nie przejezdzal. Fale goracego powietrza unosily sie jak dym. Nie wial jeszcze staly wiatr, ale zniknely juz wszystkie slady po przeprawiajacych sie tam handlarzach — albo zostaly rozwiane, albo przysypane przez poznoje-sienna bryze. Wezyca i Melissa znajdowaly sie teraz na grzbiecie wschodniego pasma Gor Centralnych i szukaly wzrokiem niedostrzegalnego dla nich celu wyprawy. Zsiadly z koni, zeby pozwolic im odpoczac. Melissa poprawila pasek na nowym siodle Wiewiora, a potem popatrzyla w strone, z ktorej przyjechaly, czyli na doline, stanowiaca dotychczas jej rodzinny kraj. Miasto przylegalo scisle do stromego zbocza, gorujac nad zyzna ziemia na dnie doliny. Okna i baterie sloneczne blyszczaly w pelnym swietle dnia.

— Jeszcze nigdy nie bylam tak daleko od domu — powiedziala zadumana dziewczynka. — Nigdy w zyciu. — Odwrocila sie od doliny i spojrzala na uzdrowicielke. — Dziekuje ci, Wezyco.

— Prosze bardzo, Melisso.

Melissa spuscila wzrok. Jej prawy policzek, gdzie nie bylo zadnych blizn, zabarwil sie na fioletowo pod swieza opalenizna.

— Powinnam ci o tym powiedziec.

— O czym?

— O moim imieniu. Ras mowil prawde, ono naprawde nie jest…

— To bez znaczenia. Dla mnie jestes Melissa. Jako dziecko tez mialam inne imie.

— Ale oni nadali ci nowe imie. To zaszczyt. Ty nie wymyslilas go sobie tak jak ja.

Wsiadly na konie i ruszyly w dol gorska serpentyna.

— Moglam odrzucic imie, ktore mi zaproponowano — powiedziala Wezyca. — Gdybym to zrobila, wybralabym sobie dorosle imie tak samo jak inni uzdrowiciele.

— Moglas je odrzucic?

— Tak.

— Ale oni bardzo rzadko takie imie nadaja! Tak przynajmniej slyszalam.

— To prawda.

— Czy ktokolwiek je odrzucil?

— Z tego co wiem, nie. Ale ja jestem dopiero czwarta osoba, ktora tak nazwano, totez niewielu ludzi mialo okazje nie zgodzic sie na to imie. Czasami zaluje, ze je przyjelam.

— Dlaczego?

— Ze wzgledu na odpowiedzialnosc.

Reka Wezycy spoczywala na krawedzi torby z wezami. Od czasu gdy zaatakowal ja szaleniec, coraz czesciej dotykala swojej torby. Oderwala dlon od skorzanej powierzchni. Uzdrowiciele umierali bardzo mlodo albo dozywali poznej starosci. Czlowiek noszacy podobne imie, ktory bezposrednio ja poprzedzal, mial w chwili smierci tylko czterdziesci trzy lata, ale dwoch pozostalych zylo ponad sto lat. Wezyca musiala jeszcze wiele osiagnac, a jak dotad spotykaly ja same porazki.

Szlak prowadzil w dol przez wiecznie zielone lasy, wsrod brazowych, powykrecanych pni i ciemnych drzew iglastych, ktore wedlug legendy nigdy nie rodza nasion i nigdy nie wysychaja. Zywica tych roslin nadawala powietrzu ostry i soczysty zapach.

— Wezyco… — odezwala sie Melissa.

— Tak?

— Czy ty… Czy ty jestes moja matka?

Zaskoczona Wezyca przez chwile zwlekala z odpowiedzia. Jej ludzie nie zakladali rodzin tak jak inni. Ona sama nigdy nie nazywala nikogo „matka” lub „ojcem”, chociaz wszyscy starsi uzdrowiciele tym wlasnie dla niej byli. Glos Melissy byl jednak bardzo smutny…

— Wszyscy uzdrowiciele sa teraz twoja rodzina — powiedziala Wezyca. — Ale to ja cie adoptowalam, a z tego wynika, ze jestem twoja matka.

— To dobrze.

— Ja tez sie z tego ciesze.

Ponizej waskiego pasma rzadkiego lasu nie roslo prawie nic oprocz mchu. Chociaz znajdowaly sie jeszcze wysoko na stromej sciezce, rownie dobrze moglyby jechac po plaskiej pustyni. Powietrze stawalo sie coraz bardziej suche i gorace. Kiedy dotarly w koncu do terenow piaszczystych, zatrzymaly konie, zeby sie przebrac. Wezyca wlozyla stroj otrzymany od ludzi Arevina, a Melissa przywdziala pustynne ubranie, ktore kupily razem w Podgorzu.

Przez caly dzien nikogo nie widzialy. Od czasu do czasu Wezyca patrzyla do tylu przez ramie i rozgladala sie czujnie, kiedy przejezdzaly przez wydmy, gdzie ktos mogl urzadzic na nie zasadzke. Szaleniec jednak sie nie pojawil. Wezyca zaczela sie zastanawiac, czy te dwa ataki nie stanowily tylko zbiegu okolicznosci i czy halasy przy jej obozie po prostu jej sie przysnily. A jesli ten czlowiek byl naprawde szalony, moze porzucil juz chec zemsty i zajal sie czyms, co bardziej go zaabsorbowalo. Mimo to takie rozumowanie nie trafialo jej do przekonania.

Pod wieczor gory zostaly daleko za nimi i wznosily sie teraz niczym sciana. Kopyta koni skrzypialy na piasku, ale poza tym otaczala je niczym nie zmacona, wrecz nieziemska cisza. Zapadal zmrok, a one dalej jechaly i rozmawialy. Ciezkie chmury przyslonily ksiezyc, lecz nieustannie rozjarzone komorki swietlne w lampie Wezycy pozwalaly im kontynuowac podroz. Lampa zwisala z siodla Strzaly i kolysala sie w rytm krokow klaczy. Czarny piasek odbijal swiatlo niczym woda. Wiewior i Strzala szly teraz bardzo blisko siebie. Wezyca i Melissa rozmawialy ze soba coraz ciszej, a w koncu zupelnie zamilkly.

W okresleniu wlasciwego kierunku przeprawy pomagaly im kompas, niewidoczny prawie ksiezyc, kierunek wiatru i ksztalty wydm. Wezyca nie mogla jednak wyzbyc sie typowego dla podrozujacych po pustkowiach strachu, ze kreci sie w kolko. Odwrocila sie w siodle i przez kilkanascie minut wpatrywala sie w znajdujacy sie za nia niewidzialny szlak, ale nie dostrzegla zadnego swiatla. Byly tu same, towarzyszyla im tylko ciemnosc. Wezyca ponownie sie odwrocila.

— Strasznie tu — wyszeptala Melissa.

— Wiem. Wolalabym jechac w dzien.

— Moze bedzie padac.

— Oby.

Deszcz spadal na pustynie tylko raz na rok albo raz na dwa lata i zdarzalo sie to najczesciej tuz przed nastaniem zimy. Nasiona puszczaly wtedy pedy, ostroziarnisty piasek stawal sie miekki i zielony. W ciagu trzech dni delikatne roslinki brazowialy i wiedly; zostawialy po sobie nasiona w twardych lupinach, ktore trwaly w tym stanie rok, dwa lub nawet trzy lata — do chwili, gdy deszcz nie przywracal im zycia. Tej nocy jednak powietrze bylo suche i spokojne; nic nie zapowiadalo zadnej zmiany.

W oddali zamigotalo swiatelko. Wezyca drzemala wlasnie i obudzila sie gwaltownie ze snu, w ktorym gonil ja szaleniec. Zobaczyla zblizajaca sie do niej lampe. Do tej pory nie uzmyslawiala sobie, jak gleboko przekonana jest o tym, ze wariat w dalszym ciagu ja przesladuje. Zawsze czula, ze czai sie gdzies w poblizu, kierowany swoimi niepojetymi dla niej motywami.

Swiatlo nie pochodzilo jednakze z przenosnej lampy, lecz bylo nieruchome i znajdowalo sie daleko przed nia. Odglosy szeleszczacych lisci dobiegly do Wezycy, niesione slabym wiatrem. Dobywaly sie z pierwszej oazy na drodze do Centrum.

Bylo jeszcze przed switem. Wezyca wyciagnela reke i poklepala nia szyje Strzaly.

— Juz niedaleko — powiedziala.

— Co? — zapytala obudzona nagle Melissa. — Gdzie…

— Wszystko w porzadku — zapewnila Wezyca. — Niedlugo sie zatrzymamy.

— Och. — Melissa rozejrzala sie wokol siebie i zamrugala. — Zapomnialam, gdzie jestem.

Dotarly do drzew okalajacych oaze. Lampa Wezycy oswietlala liscie rozpadajace sie juz pod wplywem piasku. Wezyca nie dostrzegla zadnych namiotow; nie uslyszala tez odglosow ludzi badz zwierzat. Wszyscy czlonkowie karawany cofneli sie pewnie na bezpieczniejsze tereny gorskie.

— Gdzie jest to swiatlo?

— Nie wiem — odparla Wezyca.

Spojrzala na Melisse, poniewaz jej glos zabrzmial dziwnie — byl przytlumiony chusta, ktora mala naciagnela sobie na twarz. Kiedy nikt sie nie pojawil, dziewczynka zsunela zakrycie, jakby sama nie zdawala sobie sprawy, ze probuje ukrywac twarz.

Wezyca zatrzymala Strzale, zaniepokojona dostrzezonym wczesniej swiatlem.

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×