Kiedy tylko jej dotknal, jeszcze zanim dostrzegl gladka skore bez zadnych blizn, wiedzial, ze to nie jest Wezyca. Rzucil sie do tylu z okrzykiem rozpaczy.

— Gdzie ona jest?

Opatulona postac odrzucila koc i rowniez krzyknela, tyle ze ze wstydu. Uklekla przy Arevinie i wyciagnela ku niemu rece. Po policzkach splywaly jej lzy.

— Przepraszam — powiedziala. — Wybacz mi, prosze… — Skulila sie na ziemi. Jej piekna twarz okalaly dlugie wlosy.

Burmistrz wyszedl, kulejac, z ciemnego naroznika pokoju. Tym razem Brian pomogl Arevinowi i po chwili kajdany opadly z brzekiem na podloge.

— Musialem miec lepsza gwarancje niz tylko siniaki i pierscienie — rzekl burmistrz. — Teraz ci wierze.

Arevin slyszal te slowa, ale nie docieralo do niego ich znacznie. Wiedzial juz, ze Wezycy tutaj nie ma. Nie zgodzilaby sie przeciez na udzial w tej farsie.

— Gdzie ona jest? — wyszeptal.

— Wyjechala. Do Miasta. Do Centrum.

Arevin siedzial na luksusowej kanapie w jednym z goscinnych pokoi burmistrza. W tym samym pomieszczeniu mieszkala wczesniej Wezyca, ale Arevin nie wyczuwal tu jej obecnosci.

Za rozsunietymi zaslonami panowala ciemnosc. Arevin nie poruszyl sie od chwili, gdy zasiadl w swoim punkcie obserwacyjnym, skad spogladal na wschodnia pustynie i na przetaczajace sie nad nia burzowe chmury. Mordercze wiatry zamienialy ostre ziarenka piasku w smiercionosna bron. Posrod takiej burzy nie ochroni go ani pustynny stroj, ani odwaga czy desperacja. Po kilku sekundach na pustyni bedzie juz martwy, a kilkadziesiat minut pozniej zostanie po nim tylko szkielet. Wiosna zas wszelki slad po nim zaginie.

Jezeli Wezyca byla jeszcze na pustyni, najpewniej juz nie zyla.

Nie uronil ani jednej lzy. Gdyby mial pewnosc, ze umarla, bez watpienia by sie rozplakal. Nie wierzyl jednak w jej smierc. Zastanawial sie, czy nie zachowuje sie glupio, uwazajac, ze gdyby Wezyca naprawde nie zyla, on musialby o tym wiedziec. Wczesniej myslal o sobie rozne rzeczy, ale nigdy nie uwazal sie za glupca. Starszy brat Stavina, a zarazem kuzyn Arevina, zawsze wiedzial, kiedy ktores z dzieci jest chore; wlasnie dlatego wrocil kiedys ze swoim stadem o caly miesiac wczesniej. Ze Stavinem laczyly Are-vina wiezy rodzinnej milosci, ale nie krwi. Wierzyl jednak gleboko, ze on sam rowniez posiada takie umiejetnosci.

Rozleglo sie pukanie do drzwi.

— Prosze — powiedzial niechetnie Arevin.

Do pokoju weszla Larril — sluzaca, ktora odegrala role Wezycy.

— Dobrze sie czujesz?

— Tak.

— Masz ochote na kolacje?

— Myslalem, ze ona jest bezpieczna — rzekl Arevin. — Ale jest na pustyni, a wlasnie zaczely sie burze.

— Miala dosc czasu, zeby dotrzec do Centrum — odparla Larril. — Wyjechala stad wiele dni temu.

— Duzo slyszalem o Miescie — powiedzial Arevin. — Jego mieszkancy bywaja okrutni. A jesli jej nie wpuszcza?

— Miala jeszcze czas, zeby tu wrocic.

— Ale nie wrocila. Nikt jej nie widzial. Gdyby tu byla, wszyscy by o tym wiedzieli.

Arevin uznal, ze milczenie sluzacej oznacza zgode. Oboje patrzyli ponuro przez okno.

— Moze… — zaczela Larril i urwala.

— Co?

— Moze powinienes odpoczac i poczekac na nia tutaj. Szukales juz w tylu miejscach…

— Nie to chcialas powiedziec.

— Nie…

— Powiedz mi, prosze…

— Jest jeszcze jedna przelecz, na poludniu. Nikt juz z niej nie korzysta. Ale znajduje sie blizej Centrum niz my.

— Masz racje — odparl powoli, usilujac odtworzyc w myslach wyglad mapy. — Czy ona mogla tam pojechac?

— Pewnie slyszales to wiele razy.

— Tak.

— Przepraszam.

— Dziekuje ci — rzekl Arevin. — Albo te przelecz odnajde, albo strace wszelka nadzieje. Jutro tam pojade. — Wzruszyl ramionami. — Probowalem juz na nia czekac, ale mi sie to nie udalo. Gdybym jeszcze raz sprobowal sie na to zdobyc, zamienilbym sie w tego waszego wariata. Jestem ci zobowiazany.

Larril odwrocila wzrok.

— Wszyscy mieszkancy tego domu maja wobec ciebie dlug wdziecznosci i nigdy nie zdolaja go splacic.

— Niewazne — powiedzial. — Juz zapomnialem.

To najwyrazniej ja pocieszylo. Arevin znowu wyjrzal przez okno.

— Uzdrowicielka byla dla mnie bardzo dobra, a ty jestes jej przyjacielem — rzekla Larril. — Czy moglabym cos dla ciebie zrobic?

— Nie — odparl Arevin. — Nic.

Zawahala sie, odwrocila i wyszla z pokoju. Chwile pozniej Are-vin zdal sobie sprawe, ze nie uslyszal zamykania drzwi. Obejrzal sie przez ramie i w tym momencie drzwi sie zatrzasnely.

Szaleniec w dalszym ciagu nie pamietal — badz nie chcial pamietac — swojego imienia.

„A moze — pomyslala Wezyca — wywodzi sie z takiego samego klanu jak Arevin i nie podaje swojego imienia obcym”.

Wezyca nie umiala sobie wyobrazic tego czlowieka w klanie Arevina. Tamci ludzie byli stateczni i opanowani, wariatowi zas brakowalo samodzielnosci i samokontroli. W jednej chwili dziekowal jej za przyrzeczonego weza snu, w drugiej plakal i jeczal, ze jest juz martwy, bo Polnocny na pewno go zabije. Uciszanie go nie dawalo rezultatu.

Wezyca cieszyla sie, ze wrocili w gory, gdzie mozna bylo podrozowac w dzien. Poranek byl chlodny i nastrojowy; jechali waskim szlakiem pokrytym gesta mgla, w ktorej konie posuwaly sie niczym w wodzie. Uzdrowicielka wziela gleboki oddech, az zimne powietrze zaklulo w pluca. Czula zapach mgly, sciolki lesnej i zywicy. Wokol niej rozciagal sie zielono-szary swiat, a rosnace wyzej wiecznie zielone drzewa wydawaly sie jezdzcom wrecz czarne.

Melissa jechala tuz przy uzdrowicielce, milczaca i czujna. Chciala trzymac sie jak najdalej od szalenca. Znajdowal sie poza zasiegiem ich wzroku, choc slyszaly go za soba. Jego stary kon nie mogl dotrzymac kroku Wiewiorowi i Strzale, ale Wezyca nie byla juz zmuszona jechac we dwojke na jednym wierzchowcu.

Glos szalenca robil sie coraz slabszy. Zniecierpliwiona Wezyca sciagnela cugle, zeby mezczyzna mogl sie z nimi zrownac. Melissa zatrzymala sie jeszcze bardziej niechetnie. Wariat nie chcial jechac na zadnym innym koniu; tylko ten byl dla niego wystarczajaco spokojny. Wezyca wrecz zmusila wlascicieli tego rumaka do przyjecia zaplaty, nie chcieli bowiem go sprzedac, lecz chyba nie z powodu zbyt niskiej ceny badz z sympatii do tego zwierzecia. Jean i Kev byli zaklopotani. Wezyca zreszta tez.

Kon czlapal teraz w oparach mgly ze spuszczonym wzrokiem i skulonymi uszami. Szaleniec nucil cos po nosem.

— Rozpoznajesz ten szlak?

Mezczyzna popatrzyl na nia z usmiechem.

— Taki sam jak wszystkie inne — odpowiedzial i wybuchnal smiechem.

Nie warto bylo mu grozic, pocieszac czy krzyczec. Od chwili, gdy przyrzeczono mu weza snu, sprawial wrazenie czlowieka pozbawionego jakichkolwiek trosk lub potrzeb, jak gdyby samo oczekiwanie wystarczalo mu za wszystko. Mruczal cos i mamrotal niewyraznie, rzucajac niezrozumiale zarciki. Czasami prostowal sie na siodle, zeby rozejrzec sie i wykrzyknac: „Dalej na poludnie!”, po czym wracal do swoich niemelodyjnych piosenek. Wezyca westchnela i pozwolila, by stara szkapa wyprzedzila ja i Melisse, tak ze szaleniec jechal teraz na czele wyprawy.

— On chyba nigdzie nas nie zaprowadzi — powiedziala dziewczynka. — Wodzi nas tylko tam i z powrotem,

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×