bezradny szloch szalenca.

— Zobaczymy, jak poczujesz sie rano — powiedzial Polnocny.

Szaleniec zajeczal jeszcze glosniej.

— Ona zabije weze snu! Polnocny, ona wlasnie po to tu przyszla!

Dzieki echu wywolywanym przez odbijajace sie od sciany szczeble Wezyca wiedziala, ze zbliza sie do dna rozpadliny. Nie bylo tam zupelnie ciemno, ale jej oczy bardzo powoli przyzwyczajaly sie do ciemnosci. Musiala sie zatrzymac, poniewaz znowu splywal po niej pot i miala dreszcze. Oparla czolo o zimna skale. Palce u stop i klykcie lewej dloni byly starte do krwi, gdyz drabina scisle przylegala do sciany.

W tym momencie uslyszala cichy szum malych wezy. Trzymajac sie mocno sznurkow drabiny, Wezyca popatrzyla na dol. Ze srodka rozpadliny dobiegalo dlugie, waskie pasemko swiatla.

Z jednego kranca ciemnosci w drugi przesunal sie gladko waz snu.

Wezyca blyskawicznie pokonala odleglosc kilku ostatnich metrow i bardzo ostroznie stanela na ziemi, nie chciala bowiem swoimi obolalymi stopami nastapic na zadne zywe stworzenie. Przyklekla. Zimne i ostre kamyki wrzynaly sie w jej kolana, a jedynym zrodlem ciepla byla swieza krew na ramieniu. Wyciagnela rece i rozgrzebywala drobne kamyki, az jej palce otarly sie o gladkie luski sunacego cicho weza. Siegnela ponownie, tym razem lepiej przygotowana, zlapala kolejnego weza i poczula na dloni dwa lekkie uklucia. Usmiechnela sie i przytrzymala gada za glowe, z przyzwyczajenia oszczedzajac jego jad. Przysunela go do siebie, chcac mu sie przyjrzec. Byl dziki, a nie oswojony i lagodny jak Trawa. Wil sie i wyrywal z jej dloni, wysuwajac i chowajac swoj trojdzielny jezyk, ktorym smakowal zapach uzdrowicielki. Mimo to nie syczal, podobnie zreszta jak Trawa.

Kiedy jej wzrok przyzwyczail sie do polmroku, Wezyca przyjrzala sie wnetrzu jamy i znajdujacym sie w niej wezom snu. Byly roznych rozmiarow, pojedyncze i w malych gromadkach, a liczebnoscia przewyzszaly wszystko, co Wezyca do tej pory widziala. Nawet wszyscy uzdrowiciele w jej osrodku nie zdolaliby zgromadzic tak wielu wezy snu.

Ten, ktorego wlasnie trzymala, uspokoil sie juz w jej letniej dloni. Przy kazdym ze sladow po ukluciu zebrala sie mala kropelka krwi, lecz pieczenie wywolane dzialaniem jadu po chwili zupelnie zniknelo. Wezyca przysiadla na pietach i poglaskala weza po glowie. Ponownie sie rozesmiala. Wiedziala, ze powinna sie powstrzymywac, ale w jej reakcji bylo wiecej histerii niz radosci. Tak czy inaczej, smiala sie dalej.

— Smiej sie do woli. — Glos Polnocnego odbijal sie od skalnych scian. — Zobaczymy na jak dlugo wystarczy ci tego smiechu.

— Jestes glupcem — krzyknela radosnie Wezyca, otoczona zewszad wezami snu. Bawil ja wlasnie taki rodzaj kary; miala wrazenie, ze spelnilo sie jej marzenie z dziecinstwa. Smiala sie tak dlugo, az lzy naplynely jej do oczu, ale nie byly one pozbawione smutku. Wiedziala przeciez, ze jesli ta tortura nie zdola uczynic jej krzywdy, Polnocny wynajdzie jakas inna. Kichnela, zakaszlala i otarla twarz koniuszkiem koszuli. Miala jeszcze troche czasu.

Wtedy dostrzegla Melisse.

Jej corka lezala skulona na pokruszonych kamieniach w zwezeniu rozpadliny. Wezyca przysunela sie do niej ostroznie, starajac sie nie zranic zadnego z mijanych wezy i nie sploszyc tych, ktore owinely sie wokol Melissy. Posrod rudych wlosow dziewczynki gady wygladaly jak zielone pnacza.

Wezyca przyklekla przy Melissie i ostroznie zdjela z niej te dzikie zwierzeta. Ludzie Polnocnego zabrali jej corce ubranie i przycieli spodnie na wysokosci kolan. Miala odsloniete ramiona i — podobnie jak Wezyca — byla bez butow. Rece i stopy zwiazano sznurem, stad na nadgarstkach skora byla zdarta do krwi. Na ramionach i nogach widnialy pokryte krwia slady po ukaszeniach. Nagle jeden z wezy zaatakowal — zatopil zeby w ciele Wezycy i natychmiast sie cofnal. Zacisnela zeby i przypomniala sobie slowa szalenca: „Najlepiej jest wtedy, gdy atakuja wszystkie naraz”.

Calym swoim cialem zaslonila Melisse przed wezami i lewa dlonia rozwiazala rece dziewczynki. Skora Melissy byla zimna i sucha. Wezyca objela mala lewym ramieniem, a tymczasem weze slizgaly sie po jej stopach i kostkach. Znowu zaczela sie zastanawiac, jak te zwierzeta mogly przetrzymac taki chlod. Sama nigdy nie narazilaby Trawy na tak niska temperature. Nawet w torbie byloby jej za zimno, a wtedy wyciagnelaby ja, ogrzala w dloniach i pozwolila owinac sie wokol szyi.

Reka dziewczynki bezwladnie zsunela sie po kamieniach. Smugi krwi pojawily sie tam, gdzie Melissa przesunela zraniona dlonia po ubraniu i kamieniach. Wezyca posadzila corke na kolanach. Melissa miala powolny i ciezki puls; oddychala bardzo gleboko i z takimi przerwami, ze Wezyca obawiala sie, czy ktorys z tych oddechow nie bedzie jej ostatnim.

Uzdrowicielke otaczalo mrozne powietrze, ktore ponownie wywolalo bol w ramieniu i wysysalo z niej energie. „Nie zasypiaj — pomyslala. — Nie zasypiaj. Melissa moze przestac oddychac, jad moze zatrzymac prace serca, a wtedy trzeba bedzie jej pomoc”. Mimo to wzrok uzdrowicielki sie zamglil i powieki zaczely opadac. Za kazdym razem gdy juz zasypiala, budzila sie nagle z lekkim dreszczem. W glowie zagniezdzila jej sie przyjemna mysl: „Nikt nie umiera od jadu weza snu. Ukaszony czlowiek zyje dalej albo umiera na jakas chorobe, spokojnie, gdy nadejdzie jego czas. Moge spac, ona nie umrze”. Wezyca nie znala jednak nikogo, kto otrzymalby tak wielka dawke jadu, a przeciez Melissa byla jeszcze dzieckiem.

Niewielki waz przesliznal sie miedzy nogami uzdrowicielki a sciana jamy. Wyciagnela ku niemu swoja zdretwiala prawa reke i podniosla go z zaciekawieniem. Zwinal sie w jej dloni, patrzac na Wezyce, swoimi oczami bez powiek, smakujac powietrze trojdzielnym jezykiem. Bylo w nim cos niezwyklego. Wezyca przyjrzala mu sie blizej.

To malenstwo dopiero co sie wyklulo, mialo bowiem rogowy dziobek, typowy dla mlodych osobnikow niektorych gatunkow wezy. Wezyca dysponowala teraz ostatecznym dowodem na to, w jaki sposob Polnocny zdobywal weze snu. Nie otrzymywal ich od pozaziemskich i nie klonowal. Prowadzil wlasna hodowle. W tej jamie znajdowaly sie weze o wszystkich rozmiarach i w kazdym wieku — poczawszy od swiezo wyklutych az po osobniki dojrzale, wieksze od jakiegokolwiek weza snu, ktorego Wezyca widziala wczesniej.

Odwrocila sie, zeby odlozyc wezyka na ziemie, ale jej reka zderzyla sie ze sciana. Wystraszony gad zaatakowal. Wezyca wzdrygnela sie, czujac ostre uderzenie drobniutkich zebow weza, ktory wysliznal sie szybko z jej dloni i zniknal w ciemnosci.

— Polnocny! — krzyknela Wezyca zachrypnietym glosem. Odchrzaknela i zawolala raz jeszcze: — Polnocny!

Po chwili nad krawedzia jamy pojawila sie sylwetka oprawcy. Po jego spokojnym usmiechu Wezyca stwierdzila, ze Polnocny spodziewa sie po niej blagania o wolnosc. Popatrzyl na nia, rejestrujac wzrokiem jej pozycje — miedzy Melissa a wezami.

— Ona moze byc wolna, jesli jej na to pozwolisz — powiedzial.

— Odbierasz jej dostep do moich zwierzatek.

— Twoje zwierzatka sie tu marnuja, Polnocny — rzekla Wezyca. — Powinienes wypuscic je w swiat. Zyskalbys szacunek wszystkich ludzi, zwlaszcza uzdrowicieli.

— Szanuja mnie tutaj — odrzekl Polnocny.

— Ale to zycie musi byc dla ciebie trudne. Moglbys zyc znacznie spokojniej, w wiekszym komforcie…

— Komfort nie ma dla mnie znaczenia. Kto jak kto, ale ty powinnas o tym wiedziec. Wszystko mi jedno, czy spie na ziemi czy pod puchowa pierzyna.

— Doprowadziles do rozmnazania wezy snu — powiedziala Wezyca i spojrzala na Melisse. Obok uzdrowicielki przesunelo sie kilka wezy. Chwycila jednego z nich, zanim ten zdolal wsliznac sie na ramie dziewczynki. Zwierze natychmiast ja ukasilo. Odlozyla je i odepchnela inne weze, ignorujac ich zeby i odczuwane w dloni pieczenie. — Niezaleznie od tego, jak to robisz, powinienes podzielic sie ta wiedza z innymi.

— A jakie jest twoje miejsce w tym planie? Moze powinienem uczynic cie moim heroldem? Moglabys swoim tancem obwieszczac moje nadejscie, a ja jezdzilbym od miasta do miasta.

— Przyznaje, ze wolalabym czekac na smierc w tej jamie.

Polnocny rozesmial sie szorstko.

— Moglbys pomoc wielu ludziom. Nie bylo uzdrowiciela, gdy go potrzebowales, poniewaz mamy za malo wezy snu. Moglbys pomoc ludziom takim jak ty.

— Pomagam tym, ktorzy do mnie przychodza — rzekl Polnocny. — Oni sa do mnie podobni. Tylko takich chce tutaj miec.

Odwrocil sie.

— Polnocny!

Вы читаете Waz snu
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату
×