probowalem wytlumaczyc twoim ludziom, jakie sa leki mojego klanu. Ale nie dostalem odpowiedzi. Oni chca sie zobaczyc z toba. Chca, zebys do nich wrocila”.
Kiedy znalazl sie na skraju laki, odniosl wrazenie, ze cos uslyszal, i zatrzymal swojego konia. Cisza stanowila tu odrebny byt, ktory otaczal go ze wszystkich stron.
„Czy to omamy sluchowe — pomyslal. — Takie jak zludzenie, ze czuje w nocy jej dotyk”.
Potem jednak sposrod znajdujacych sie przed nim drzew uslyszal tetent kopyt. Jego oczom ukazalo sie stado gorskich jeleni, ktore kroczyly przez polane w jego kierunku. Mialy cienkie, biale nogi i dlugie, wygiete w gore szyje. W porownaniu z nalezacymi do klanu Arevina wolami pizmowymi biegnace przed nim jelenie wygladaly krucho jak dzieciece zabawki. Posuwaly sie prawie bezglosnie, a odglosy, ktore uslyszal wczesniej Arevin, nalezaly do jadacych za jeleniami pasterzy. W tym momencie zarzal wierzchowiec mlodzienca, steskniony za swymi pobratymcami.
Dwoje pasterzy pomachalo w jego strone, poklusowalo ku niemu i zatrzymalo konie zamaszystym gestem. Oboje byli mlodzi, opaleni, o krotko przycietych jasnoblond wlosach. Wygladali na bliskich krewnych. W Podgorzu Arevin czul sie nieswojo w pustynnym stroju, dlatego ze brano go za szalenca. Nie uwazal za konieczne zmieniac ubrania, kiedy juz rozpoznano jego prawdziwe intencje. Teraz jednak kazde z tych dwojga nastolatkow przygladalo mu sie przez chwile, po czym oboje wymienili porozumiewawcze spojrzenia i usmiechneli sie szeroko. Arevin zaczal sie zastanawiac, czy nie powinien zaopatrzyc sie w nowy stroj. Mial jednak malo pieniedzy i wolal je wydac tylko na rzeczy absolutnie niezbedne.
— Daleko zboczyles z handlowych szlakow — powiedzial starszy z pasterzy. Jego ton nie byl agresywny, tylko bardzo rzeczowy. — Potrzebna ci pomoc?
— Nie — odparl Arevin. — Ale dziekuje za troske.
Wokol niego stloczylo sie stadko jeleni, ktore porozumiewaly sie cichymi dzwiekami, kojarzacymi sie raczej z ptactwem niz ze zwierzetami kopytnymi. Mlodsza pasterka nagle krzyknela i zamachala ramionami. Jelenie rozpierzchly sie we wszystkie strony. Are-vin zauwazyl kolejna roznice miedzy tym stadem a swoim — na widok machajacego rekami czlowieka na koniu wol pizmowy przebieralby nogami i czekal na dalszy ciag zabawy.
— Bogowie, Jean, wyploszysz wszystkie zwierzeta stad az do Podgorza — powiedzial chlopiec.
Nie wygladal jednak na zatroskanego o los jeleni, ktore rzeczywiscie zbily sie w mala grupke na dalszym odcinku szlaku. Arevin znowu zdziwil sie, jak latwo tutejsi ludzie wyjawiaja obcym swoje imiona, lecz postanowil sie do tego przyzwyczaic.
— Nie moge rozmawiac, kiedy te zwierzaki kreca sie nam pod nogami — powiedziala Jean, usmiechajac sie do Arevina. — Przyjemnie jest ujrzec kolejna ludzka twarz po okresie spedzonym w towarzystwie drzew i jeleni. Nie liczac mojego brata.
— Nie widzieliscie wiec na szlaku nikogo innego — Bylo to raczej stwierdzenie anizeli pytanie. Gdyby Wezyca wracala z Centrum, a pasterze by ja wyprzedzili, powinni przeciez jechac wszyscy razem.
— Dlaczego pytasz? Szukasz kogos? — Glos chlopca byl podejrzliwy, a moze tylko ostrozny. Mozliwe jednak, ze spotkal po drodze uzdrowicielke. Arevin byl gotow zadawac obcesowe pytania, jesli od tego zalezalo bezpieczenstwo jego przyjaciolki. Zrobilby dla niej znacznie wiecej.
— Tak — powiedzial. — Uzdrowicielki. Przyjaciolki. Jedzie na siwym koniu i ma rowniez prazkowanego kucyka. Towarzyszy jej dziecko. Powinna jechac na polnoc, prosto z pustyni.
— Ale nie jedzie.
— Jean!
Dziewczyna spojrzala chmurnie na brata.
— Kev, on nie wyglada na kogos, kto by ja skrzywdzil. Moze szuka jej, poniewaz ktos zachorowal.
— A moze jest kumplem tego wariata — powiedzial Kev. — Dlaczego jej szukasz?
— Jestem jej przyjacielem — odparl zaniepokojony Arevin. — Widzieliscie tego wariata? Czy Wezyca jest bezpieczna?
— On jest w porzadku — zwrocila sie Jean do Keva.
— Nie odpowiedzial na moje pytanie.
— Powiedzial, ze jest jej przyjacielem. Moze reszta to nie twoj interes.
— Nie, twoj brat ma prawo mnie wypytywac — powiedzial Arevin. — A moze nawet powinien. Szukam Wezycy, poniewaz wyjawilem jej moje imie.
— A jak masz na imie?
— Kev! — krzyknela oburzona Jean.
Arevin usmiechnal sie po raz pierwszy od chwili, gdy spotkal tych dwoje. Coraz bardziej przyzwyczajal sie do tutejszych bezceremonialnych zachowan.
— Tego zadnemu z was nie powiem — oswiadczyl lagodnie.
Kev sciagnal brwi, wyraznie zaklopotany.
— Wiemy o tym — rzekla Jean. — Tylko tak dlugo bylismy z dala od ludzi…
— Wezyca wraca — stwierdzil Arevin. W jego glosie pobrzmiewalo napiecie i radosc. — Widzieliscie ja. Kiedy to bylo?
— Wczoraj — odparl Kev. — Ale ona nie jedzie w te strone.
— Jedzie na poludnie — dodala Jean.
— Na poludnie?
Dziewczyna skinela glowa.
— Gromadzimy tu stado przed zima. Spotkalismy ja, gdy schodzilismy z wysokich pastwisk. Kupila od nas jednego konia, na ktorym mial jechac ten wariat.
— Ale dlaczego on z nia jest? Przeciez wczesniej na nia napadl!
Jestescie pewni, ze nie zmusil jej, zeby z nim jechala?
Jean rozesmiala sie.
— Nie. Wezyca kontroluje sytuacje. Nie mam co do tego watpliwosci.
Arevin uwierzyl w jej slowa, mogl zatem odepchnac od siebie najgorsze z dreczacych go obaw. Ciagle jednak byl niespokojny.
— Na poludnie — powtorzyl. — A co znajduje sie na poludnie od tego miejsca? Myslalem, ze nie ma tam zadnych miast.
— Bo nie ma. Zapuszczamy sie dalej niz inni i zdziwilismy sie, widzac ja w tych okolicach. Prawie nikt nie trafia do tej przeleczy, nawet jadac od strony Miasta. Ale Wezyca nie powiedziala nam, dokad zmierza.
— Nikt nie jezdzi dalej na poludnie niz my — rzekl Kev. — To niebezpieczne.
— Dlaczego?
Kev wzruszyl ramionami.
— Chcesz jechac za nia? — zapytala Jean.
— Tak.
— Dobrze, ale czas juz rozbic oboz. Chcesz na razie zostac z nami?
Arevin popatrzyl na poludnie. Cienie gor rzeczywiscie przesuwaly sie nad polana i zmierzch byl coraz blizej.
— To prawda. Dzisiaj daleko juz nie zajedziesz — stwierdzil Kev.
— A lepsze miejsce na oboz znajdziesz dopiero pol dnia drogi stad.
Arevin westchnal.
— Zgoda — powiedzial. — Dziekuje. Zostane na noc z wami.
Arevin z radoscia powital cieple ognisko, ktore rozpalono na srodku obozu. Z aromatycznego drewna strzelaly iskierki. Gorskie jelenie poruszaly sie bezszelestnie niczym widma na srodku polany, konie zas od czasu do czasu przebieraly glosniej kopytami, po-skubujac miekkie zdzbla trawy. Kev zawinal sie juz w swoje koce i chrapal lekko w swietle ogniska. Jean siedziala naprzeciwko Are-vina z kolanami przyciagnietymi do piersi, a jej twarz rozjasnialy czerwonawe blyski plomieni. Ziewnela.
— Chyba pojde spac — powiedziala. — A ty?
— Ja tez. Za chwile.
— Czy moglabym cos dla ciebie zrobic? — zapytala.
Arevin uniosl wzrok.
— Juz bardzo duzo dla mnie zrobilas — odrzekl.
Popatrzyla na niego ciekawie.