— Czy to mnie moze zabic? — spytal irytujaco monotonny glos.
— Och, daj spokoj, Roger! — rozezlil sie nagle Brad.
— To przeciez tylko pytanie — zatykotal glos.
— To jest do dupy pytanie! Sluchaj, wiem, jak sie czujesz…
— Watpie.
Brad zamilkl, wpatrujac sie w nieodgadniona twarz Rogera. Po chwili rzekl:
— Pozwolisz, ze powtorze wszystko jeszcze raz. Moim celem jest nie zabicie ciebie, tylko, przeciwnie, utrzymanie cie przy zyciu. Ty myslisz, rzecz jasna, o tym, co spotkalo Willy’ego. Ciebie to nie spotka. Poradzisz sobie ze wszystkim, co cie czeka tutaj oraz na Marsie, gdzie to sie liczy.
— Dla mnie liczy sie tutaj — rzekl Roger.
— Och, na litosc boska. Kiedy system rozkreci sie na calego, bedziesz widzial i slyszal jedynie to, co potrzebujesz. Albo co zechcesz. Bedziesz mial od groma wolicjonalnej kontroli. Bedziesz w stanie…
— Ja nawet jeszcze nie jestem w stanie zamknac wlasnych oczu, Brad.
— Bedziesz. Bedziesz w stanie ruszac wszystkim. Ale nie ruszysz niczym, dopoki z tym nie wystartujemy. Wowczas caly ten gips odfiltruje niepotrzebne bodzce, zebys nie popadl w dezorientacje. Bo to wlasnie zabilo Willy’ego: dezorientacja.
Zapadla cisza, w ktorej mozg za groteskowa twarza przetrawial to, co uslyszal. W koncu Roger powiedzial:
— Marnie wygladasz, Brad.
— Przykro mi. Ale faktycznie nie czuje sie zbyt dobrze.
— Jestes pewny, ze sobie z tym poradzisz?
— Jestem pewny. Ejze, Roger. Co ty mi tu wciskasz? Czy chcesz to wszystko przelozyc?
— Nie.
— No to czego chcesz?
— Sam chcialbym wiedziec, Brad. Zabieraj sie do roboty.
Do tego czasu bylysmy juz w pelnej gotowosci; swiatelka „start” migotaly zielenia od kilku minut. Brad wzruszyl ramionami i rzekl markotnie do dyzurnej pielegniarki:
— Gaz do dechy.
Nastalo wowczas dziesiec godzin rozruchu obwodow mediacyjnych, jednego po drugim, sprawdzianow, regulacji, probowania przez Rogera jego nowych zmyslow na kleksach Rorschacha i kolach barw Maxwella.
Dzien mijal Rogerowi jak z bicza trzasl. Jego poczucie czasu stalo sie zwodnicze. Nie bylo juz regulowane przez tkwiace w kazdym czlowieku zegary biologiczne, lecz przez jego mechaniczne czesci skladowe; one zwalnialy mu percepcje czasu w sytuacji bezstresowej, przyspieszajac ja w potrzebie.
— Wolniej — blagal, patrzac na pielegniarki, ktore smigaly wokol niego jak kule karabinowe, i oto gdy Brad, padajacy na nos ze zmeczenia, zwalil tacke z tuszem i kredkami, przedmioty te dla Rogera zdawaly sie splywac ku ziemi. Nie mial trudnosci ze zlapaniem dwoch buteleczek tuszu i samej tacki, zanim to wszystko wyladowalo na podlodze. Zastanawiajac sie nad tym pozniej, zdal sobie sprawe, ze byly to przedmioty, ktore mogly roztrzaskac sie i zalac podloge. Woskowym kredkom pozwolil spokojnie zleciec. W owym ulamku sekundy przeznaczonym na decyzje wybral przedmioty wymagajace z lapania, a pozwolil spasc pozostalym, nie uswiadamiajac sobie nawet, co robi. Brad byl wielce zadowolony.
— Spisujesz sie wspaniale, chlopie — powiedzial, oparty w nogach lozka. — Ja juz splywam troche pokimac, ale bede u ciebie jutro po operacji.
— Operacji? Jakiej operacji?
— Och — rzekl Brad — tylko malenki retuszyk. Nic w porownaniu z tym, co juz przeszedles, mozesz mi wierzyc! Od tej pory — mowil zbierajac sie do wyjscia — twoj porod jest niemal zakonczony, teraz musisz juz tylko dorosnac. Cwicz. Naucz sie poslugiwac tym, co masz. Wszystkie ciezkie chwile sa za toba. Jak ci idzie z wylaczaniem widzenia na zyczenie?
— Brad — zabrzmial matowy glos, glosniejszy w amplitudzie, lecz tonalnie blady — czego ty do cholery ode mnie chcesz? Staram sie!
— Wiem, wiem — powiedzial Brad pojednawczo. — No, to do jutra…
Po raz pierwszy tego dnia Roger zostal sam. Poddawal probom swoje nowe zmysly. Spostrzegl, ze moga mu sie bardzo przydac w sytuacjach walki o zycie. Ale tez i dezorientowaly. Wszelkie drobne codzienne halasy ulegaly wzmocnieniu. Slyszal rozmowe Brada z Freelingiem w korytarzu i schodzace z dyzuru pielegniarki. Wiedzial, ze za pomoca uszu, jakie przyniosl sobie na swiat, nie bylby w stanie zlowic chocby szmeru, a teraz mogl dowolnie rozrozniac slowa:
— …miejscowe znieczulenie, ale ja nie chce. Chce go wylaczyc. Przeszedl dosyc wstrzasow.
To mowil Freeling do Brada.
Swiatla byly jasniejsze niz przedtem. Usilowal zmniejszyc czulosc swego widzenia, ale nic z tego nie wyszlo. Tak naprawde — pomyslal — wystarczy mi pojedyncza lampka choinkowa. Taka lampka to kupa swiatla; te tutaj reflektory subiektywnej jasnosci wprowadzaja zamet. Ponadto — zaobserwowal — te swiatla tak pulsuja, ze mozna dostac kota; postrzegal kazdy impuls pradu o czestotliwosci szescdziesieciu hercow. Wewnatrz swietlowek widzial wijacego sie gazowego weza swiatla. Z drugiej strony, zarowki byly niemal ciemne, z wyjatkiem jaskrawych zarnikow posrodku, ktore mogl szczegolowo badac wzrokiem. Nie odczuwal zadnego przemeczenia oka, nawet gdy wpatrywal sie w najjasniejsza zarowke.
Uslyszal nowy glos na korytarzu i wyostrzyl sluch, zeby go rozpoznac: Klara Bly, przybyla wlasnie do pracy na nocny dyzur.
— Jak tam pacjent, doktorze Freeling?
— W porzadku. Sprawia wrazenie wypoczetego. Nie musialas mu dawac proszka nasennego wczoraj wieczorem?
— Nie. Mial sie dobrze. Troche jakby… — zachichotala — troche jakby napalony, co prawda. Przystawial sie do mnie w taki sposob, jakiego bym sie nie spodziewala po Rogerze.
— Hm. — Nastapila zagadkowa przerwa. — Coz, z tym nie bedzie juz wiecej problemow. Musze sprawdzic odczyty. Miej tu oko.
Roger pomyslal, ze musi byc szczegolnie mily dla Klary, co nie sprawi mu trudnosci, gdyz byla jego ulubienica wsrod pielegniarek. Lezal na wznak, zasluchany w szelest swoich wlasnych czarnych skrzydel i rytmiczne tykanie tablicy telemetrycznej. Byl bardzo zmeczony. Z przyjemnoscia by zasnal…
Zerwal sie. Swiatla zgasly! Po czym znow zaplonely, jak tylko zdal sobie sprawe z ich braku. Nauczyl sie zamykac oczy! Zadowolony ponownie opadl na lagodnie rozkolysane lozko. To prawda, rzeczywiscie robi postepy.
Obudzili go, nakarmili, po czym znow uspili do ostatniej operacji. Bez narkozy.
— Po prostu cie wylaczymy — powiedzial Jon Freeling. — Nic me poczujesz.
I faktycznie nie poczul.
Najpierw wtoczyli go przez sasiednie drzwi do sali operacyjnej, z kroplowkami, rurkami, drenami i calym kramem. Nie czul woni srodka odkazajacego, ale wiedzial, ze jest; postrzegal jasnosc zbierajaca sie na kantach kazdego metalowego przedmiotu, cieplo ze sterylizatora, podobnego slonecznemu rozblyskowi na scianie.
A potem doktor Freeling polecil wylaczyc go, a my to wykonalysmy. Przymknelysmy jego doprowadzenia bodzcow jedno po drugim; odczuwal to tak, jakby dzwieki oslably, swiatla przygasly, dotkniecia na jego ciele zdelikatnialy. Stlumilysmy doprowadzenia bolowe na calej jego nowej skorze, wygaszajac je calkowicie tam, gdzie mial ciac noz i gdzie miala przekluwac igla Freelinga. Z tym problem byl zlozony. Wiele doprowadzen bolowych mialo mu pozostac po wyzdrowieniu. Kiedy znajdzie sie sam na powierzchni Marsa, musi miec jakis system ostrzegawczy, cos, co by sygnalizowalo o doznanym oparzeniu, ranie lub awarii, a bol byl najostrzejszym sygnalem alarmowym, jaki moglysmy mu podarowac. Lecz dla znacznego obszaru jego ciala bol przestal istniec. Raz wygaszone doprowadzenia calkowicie wymazywalysmy z zespolu jego narzadow zmyslow.
Roger nic o tym, rzecz jasna, nie wiedzial. Roger po prostu zapadl w sen, a potem obudzil sie. Obudzil sie, podniosl wzrok i wrzasnal. Odchylony w tyl i rozprostowujacy palce Freeling podskoczyl, upuszczajac maske.
— Co sie stalo?
— Jezusie! — powiedzial Roger. — Przez moment widzialem tu… sam nie wiem. Moze to byl sen? Ale