wiedzial, ze nic sie nie zmienilo, ze to jego poczucie czasu zostalo rozciagniete ponownie do normy, byc moze nawet nieco spowolnione w stosunku do normy: odnosil wrazenie, ze kroczy zupelnie wolno i miarowo.

— Dlaczego?

Cos bylo przed nim. Przynajmniej z kilometr. Cos bardzo blyszczacego.

Nie mogl tego rozpoznac.

Smok?

I to cos jak gdyby sadzilo ku niemu zionac dlugim jezorem swiatla niczym plomieniem.

Cialo Rogera przestalo isc. Opadlo na czworaki i zaczelo pelznac bardzo powoli, przy samej ziemi.

To jest obled — pomyslal. — Na Marsie nie ma smokow. Co ja wyprawiam? Jednak nie mogl sie powstrzymac. Jego cialo sunelo, kolano i przeciwlegla dlon, kolano i przeciwlegla dlon, do kryjowki w piaszczystej wydmie. Ostroznie, szybko zaczelo drazyc pylisty marsjanski grunt, ukladajac sie w jamie, zagrzebujac w niej. Wewnatrz jego glowy jazgotaly cieniutkie glosiki, lecz nie mogl zrozumiec, co one mowia — zbyt byly nikle i zbyt znieksztalcone.

Smok zwolnil i zatrzymal sie w odleglosci kilkudziesieciu metrow, wywalajac swoj jezor skrzeplego plomienia w kierunku gor. Widzenie Rogera przymglilo sie i odmienilo; plomien teraz przybladl, zas cielsko samego potwora rozjasnilo sie upiorna poswiata. Z jego grzbietu opadly dwie niniejsze poczwary, szkaradne malpoksztaltne bestie, z ktorych kazdego ruchu wyzierala grozba.

Na Marsie nie ma zadnych smokow ani goryli.

Roger zebral wszystkie sily.

— Don! — zawolal. — Brad!

Nie mial z nimi lacznosci.

Wiedzial, ze plecakowy brat nadal wstrzymuje zasilanie nadajnika. Wiedzial, ze jego percepcja zostala wykoslawiona i ze smok nie jest smokiem, a goryle nie sa gorylami. Wiedzial, ze jesli nie zdola pokonac brata na swoim grzbiecie, wydarzy sie niechybnie cos bardzo zlego, poniewaz zdawal sobie sprawe, ze jego palce powolutku i delikatnie owijaja sie wokol grudy limonitu wielkosci pilki baseballowej. I wiedzial, ze nigdy w zyciu nie byl blizszy obledu niz w tej chwili.

Roger podjal niezmierny wysilek odzyskania zdrowych zmyslow.

Smok nie jest smokiem. To jest marsjanski pojazd.

Malpy nie sa zadnymi malpami. Sa to Brad i Don Kayman. Nie zagrazaja mu. Przebyli caly ten kawal drogi wsrod zimnej jak glaz marsjanskiej nocy po to, by go odnalezc i przyjsc mu z pomoca. Powtarzal te prawdy w kolo jak pacierz, lecz bez wzgledu na to, co myslal, byl bezsilny wobec tego, co robily jego rece i cialo. Cialo podnioslo sie, dlonie chwycily odlamek kamienia, z idealna precyzja cisnely w reflektor lazika. Zgasl dlugi jezor skrzeplego plomienia.

Dla zmyslow Rogera wystarczylo swiatlo miliona gorejacych gwiazd, ale niewiele ono moglo dac Bradowi i Donowi Kaymanowi. Widzial ich (nadal gorylowatych, nadal strasznej postury), jak co chwila sie potykaja, i czul, co robi jego cialo. Ze pelznie w ich kierunku.

— Don! — wrzasnal. — Uwazaj!

Ale glos nigdy nie wyszedl poza jego czaszke.

To jest obled — mowil sobie. — Musze sie zatrzymac!

Ale nie mogl.

Wiem, ze to nie jest wrog! Naprawde nie chce ich skrzywdzic…

I pelznal dalej…

Byl niemal pewny, ze juz slyszy ich glosy. Z tak bliskiej odleglosci ich nadajniki ogluszylyby go w normalnych warunkach, gdyby nie interwencja automatycznego regulatora natezenia glosu. Nawet z odcietym jak teraz zasilaniem cos tam przeciekalo.

— …tu gdzies w pobli…

Tak! Mogl nawet rozroznic slowa i glos — byl przekonany, ze glos nalezal do Brada.

Wrzasnal z calej sily:

— Brad! To ja, Roger! Chyba usiluje was zabic!

Niczego niepomne jego cialo nie przerywalo uporczywego pelzania. Uslyszeli go? Krzyknal ponownie i tym razem spostrzegl, ze obaj staneli, jakby nasluchiwali najcichszego z najcichszych nawolywan. Cichutkie echo glosu Kaymana wyszeptalo:

— Tym razem jestem przekonany, ze go slyszalem, Brad.

— Slyszales! — zawyl Roger idac za ciosem. — Uwazaj! Komputer przejal kontrole. Staram sie go pokonac, ale… Don! — Juz ich odroznial po sztywno sterczacym rekawie cisnieniowego skafandra ksiedza. — Uciekaj! Probuje cie zabic!

Nie rozumial slow, chociaz zabrzmialy glosniej, bo obaj krzyczeli jednoczesnie i efektem byl belkot. Jego cialo pozostalo niewzruszone, nie ustajac w swych morderczych podchodach.

— Nie widze cie, Roger.

— Jestem dziesiec metrow od ciebie… na poludnie? Tak, poludnie! Czolgam sie. Nisko, przy samej ziemi.

Wizjer helmu ksiedza zalsnil w blasku gwiazd, kierujac sie w jego strone, po czym Kayman obrocil sie i zaczal uciekac; Cialo Rogera podnioslo sie z ziemi i ruszylo susami za ksiedzem.

— Szybciej! — wrzasnal Roger. — O Jezu, i tak nie uciekniesz…

Nawet nie polamany, nawet w swietle dnia, nawet bez krepujacego skafandra Kayman nie mialby szans ucieczki przed dzialajacym jak zegarek cialem Rogera. W obecnych warunkach proby ucieczki oznaczaly strate czasu. Roger poczul, jak jego napedzane mechanicznie miesnie preza sie do skoku, poczul, jak jego dlonie niczym szpony wyciagaja sie, by miazdzyc i zabijac…

Swiat wokolo zawirowal. Cos runelo na niego od tylu. Polecial na twarz, lecz jego reakcje byly tak blyskawiczne, ze jeszcze nie padl, a juz w pol obrocony siegal do tego czegos, co wskoczylo mu na plecy. Brad! Poczul, ze Brad mocuje sie z czyms goraczkowo,., z jakas czescia…

I spadl nan bol najwiekszy z najwiekszych, i Roger stracil przytomnosc, jakby ktos zgasil swiatlo.

* * *

Nie istnial dzwiek. Nie istnialo swiatlo. Nie istnialo wrazenie dotyku ani zapachu, ani smaku. Duzo czasu zajelo Rogerowi uswiadomienie sobie, ze jest przytomny. Kiedys jako student na miniseminarium z psychologii zglosil sie na godzinny pobyt w komorze izolacji zmyslowej. Ta godzina trwala wiecznosc — bez zadnych doznan, procz bardzo slabych, odleglych odglosow wlasnego ciala: dyskretnego tykania pulsu, szelestu pluc. Teraz nie istnialo nawet i to.

Przez bardzo dlugi czas. Nie byl w stanie ocenic, jak dlugi.

Potem odczul nieokreslone poruszenie wewnatrz siebie. Doznanie bylo dziwaczne, trudne do wytlumaczenia, jak gdyby watroba i pluca pomalutku zamienialy sie miejscami. Trwalo to przez jakis czas i wiedzial, ze cos z nim robia. Ale nie umial powiedziec co.

A potem glos:

— …od razu powinni umiescic generator na powierzchni planety.

Glos Kaymana?

I odpowiedz:

— Nie. W ten sposob dzialalby tylko na linii widzenia, moze do piecdziesieciu kilometrow, w najlepszym razie.

Bez watpienia glos Sulie Carpenter!

— No to powinny tu byc satelity retransmisyjne.

— Nie sadze. Za drogo. I za dluga zabawa, jakkolwiek do tego dojdzie, gdy NLA, Rosjanie i Brazylijczycy sprowadza tu wlasne ekipy.

— Nie da sie ukryc, ze byl to idiotyzm.

Sulie zasmiala sie.

— Teraz w kazdym razie bedzie dobrze. Tytus z Din tym odcieli cala machine od Deimosa i wprowadzaja ja wlasnie na orbite. Zostanie zsynchronizowana. Bedzie zawsze nad g3pwa, przynajmniej nad polowa planety, podporzadkuja wiazke Rogerowi… Co?

Вы читаете Czlowiek plus
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату