wywolac.
Kayman milczal i glos Sulie ciagnal dalej:
— Zlokalizowalismy go, jesli potrzebny wam namiar…
— Tak! — wrzasnal Kayman wsciekly na samego siebie, ze od razu nie pomysleli o radiolokatorze Deimosa. Wowczas Sulie lub ktorys z astronautow na orbicie mogliby ich z latwoscia naprowadzic.
— Wspolrzedne siatki trzy pawel jeden siedem, dwa dwa zebra cztery zero. Ale on sie posuwa. Namiar okolo osiem dziewiec, predkosc okolo dwunastu kilometrow na godzine.
Brad rzucil okiem na ich wlasny kurs i powiedzial:
— Dokladnie przed nami. To namiar odwrotny — on idzie prosto na nas.
— Ale dlaczego tak wolno? — zapytal Kayman.
Sekunde pozniej rozlegl sie glos dziewczyny:
— Wlasnie tego chce sie dowiedziec. Czy jest ranny?
— Nie wiemy — powiedzial Kayman z rozdraznieniem. — Probowalas nawiazac kontakt radiowy?
— Na okraglo… Momencik. — Po chwili ciszy uslyszeli ja ponownie: — Dinty mowi, ze bedziemy wam ustalac jego polozenie, jak dlugo damy rade, ale schodzimy do zlego kata. Wiec polegalabym na naszych namiarach… ile? Jeszcze przez jakies czterdziesci piec minut. A okolo dwadziescia minut pozniej bedziemy calkowicie ponizej horyzontu.
Brad zabral glos:
— Zrobcie, co mozecie. Don? Trzymaj sie. Zamierzam zobaczyc, jak szybkie jest to nasze kurestwo.
Brad dodal gazu i kolysanie pojazdu potroilo sie. Kayman polykajac pawia wewnatrz swego helmu pochylil sie w przod i zdazyl spojrzec na predkosciomierz. Rejestrator drogi odwijajacy pasek mapy z boku radarowego ekranu dospiewal mu reszte: nawet gdyby udalo im sie utrzymac obecna szybkosc, Deimos zajdzie, nim zdolajz dotrzec do Rogera Torrawaya. Przelaczyl sie ponownie na antene kierunkowa dalekiego zasiegu.
— Roger — wywolal. — Slyszysz mnie? Zglos sie.
Trzydziesci kilometrow od nich Roger znalazl sie w pulapce wlasnego ciala. Wedlug swojego postrzegania gnal z powrotem do domu dziwacznym biegiem przypominajacym krok klusaka na pelnej szybkosci. Wiedzial, ze jego postrzezenia sa mylne. Nie wiedzial, na ile, nie potrafil stwierdzic, pod jakimi wzgledami, ale wiedzial, ze nasz brat na jego plecach dokonal manipulacji z jego poczuciem czasu, jak i z interpretacjami bodzcow odbieranych przez jego zmysly, a juz jedno wiedzial na pewno — ze przestal panowac nad tym, co sie z nim dzieje. Rozum mowil mu, ze ten jego klus jest ciezkim, powolnym marszem. Mial wrazenie, ze klusuje. Krajobraz przeplywal tak predko dla jego zmyslow, jak gdyby Roger gnal z maksymalna szybkoscia. Lecz maksymalna szybkosc zakladala szybujace susy, a nie bylo takiego momentu, zeby obie jego stopy jednoczesnie znalazly sie w powietrzu, stad wniosek: on maszeruje, lecz komputer plecakowy spowolnil mu poczucie czasu, zapewne zeby byl spokojniejszy.
Jesli tak, to mu sie to nie udalo.
Moment przejmowania kontroli przez plecakowego brata byl straszny. Poczatkowo Roger wyprezyl sie jak struna i stal tak skamienialy, nie mogac sie ani poruszyc, ani dobyc glosu. Na czarnym niebie jak okiem siegnac rozfalowaly sie draperie zorzy polarnej, sam grunt migotal jak rozprazone powietrze na pustyni, karuzela widmowych mirazy rozkrecila mu sie w polu widzenia. Nie mogl uwierzyc w to, co mowily zmysly, ani poruszac chociazby jednym palcem. Nastepnie poczul, ze jego wlasne dlonie siegaja do plecow, tam gdzie skrzydla schodza sie z lopatkami, obmacuja i wodza po zlaczach, poszukujac przewodow prowadzacych do baterii. Znowu zastygl na chwile. Po czym znowu to samo — obmacywanie elektrod samego komputera. Wiedzial tyle, zeby sie zorientowac, ze to komputer sprawdza samego siebie, ale zupelnie nie wiedzial, co tez odkrywa, ani co moze zdzialac, jak juz umiejscowi uszkodzenie. Znowu zastygl. A potem poczul, jak jego palce zapuszczaja sie w gniazdko, do ktorego wtykal kable akumulatora…
Smagnal go bol tak gwaltowny, jakby sie w nim zbiegly wszystkie bole glowy, niczym udar lub cios maczuga. Trwal zaledwie chwile, po czym przeminal zostawiajac po sobie jedynie ogromny, odlegly zygzak blyskawicy. Nigdy jeszcze Roger nie zaznal czegos podobnego. Dotarlo do jego swiadomosci, ze delikatnie i — nader zrecznie oskrobuje palcami zaciski przewodow. Ponownie targnal nim przelotny bol, kiedy to jego wlasne palce musialy spowodowac krotkie spiecie. Wreszcie poczul, ze zamyka klape, i zdal sobie sprawe, ze zapomnial to zrobic po doladowaniu baterii przy kopule. I na koniec, po chwilowym kolejnym zastygnieciu wszystkiego w bezruchu, zaczal powoli, ostroznie schodzic pochyloscia w kierunku kopuly.
Nie mial pojecia, jak dlugo maszeruje. Jego percepcja czasu zostala w jakims momencie spowolniona, lecz nie potrafil nawet okreslic, kiedy to nastapilo. Wszystkie jego postrzezenia byly przechwytywane i korygowane. Wiedzial o tym, poniewaz wiedzial, ze ten wycinek marsjanskiego terenu, ktory przemierzal, nie jest w rzeczywistosci zalany lagodnym blaskiem i w naturalnych kolorach, kiedy wszystko dokola jest prawie nieprzenikniona czernia. Ale nie mogl niczego zmienic. Nie mogl zmienic nawet kierunkow swojego spojrzenia. Z regularnoscia metronomu omiatalo raz jedna, raz druga strone, rzadziej wznosilo sie do nieba, jeszcze rzadziej bieglo wstecz, przez wiekszosc czasu nie odrywajac sie od drogi przed jego stopami, totez reszta pejzazu nocy ledwie majaczyla Rogerowi na granicy widzialnosci. A jego stopy migaly jak u chodziarza raz-dwa, raz-dwa… jak szybko? Sto krokow na minute? Nie umial powiedziec. Pomyslal, zeby sprobowac i wyrobic sobie jakies pojecie o czasie na podstawie obserwacji gwiezdnej przecinki ponad horyzontem, ale choc bez trudu liczyl kroki i ocenial na wyczucie, kiedy najnizsze z tamtych gwiazd wzejda o cztery czy piec stopni — co stanowiloby okolo dziesieciu minut — to jednak utrzymanie tego w pamieci na tyle dlugo, by uzyskac konkretny wynik, okazalo sie niemozliwe. Nie mowiac juz o tym, ze jego wzrok co chwila bez ostrzezenia zjezdzal z horyzontu. Calkowicie uwieziony przez naszego plecakowego brata, poddany jego woli, oszukiwany przez jego interpretacje, Roger zamartwial sie nieustannie. Co jest nie w porzadku? Dlaczego on czuje zimno, skoro zostalo w nim tak niewiele z tego, co potrafilo w ogole odczuwac zmyslowo, rzeczywistosc? A mimo to pozada wschodu slonca, marzy o kapieli w mikrofalowych promieniach z Deimosa. Z mozolem usilowal wyciagnac logiczne wnioski z poznanych przeslanek. Uczucie — zimna. Interpretacja tej przeslanki byla nastepujaca: brak poboru energii. Ale dlaczego mialaby mu byc potrzebna dodatkowa energia,: skoro do oporu doladowal swoje baterie? Odsunal od siebie to pytanie nie widzac zadnej na nie odpowiedzi, hipoteza jednak sprawiala wrazenie sensownej. Tlumaczyla niska energochlonnosc jego sposobu pokonywania drogi — chod mial znacznie wolniejszy od typowego dlan biegu susami, lecz w kategoriach kwh/km znacznie efektywniejszy. Kto wie, czy ta hipoteza nie tlumaczyla nawet zaburzen w jego ukladach percepcyjnych. Gdyby plecakowy brat wczesniej od niego odkryl, ze zabraknie energii na biezace potrzeby, z pewnoscia racjonowalby cenny zapas na potrzeby najistotniejsze: marsz, ochrone jego organicznych elementow przed zamarznieciem, prowadzenie wlasnych operacji przetwarzania danych i sterowania. Do ktorych niestety on nie byl dopuszczony. Dobrze przynajmniej — pomyslal — ze podstawowym zadaniem komputera plecakowego jest samoobrona, co oznaczalo utrzymywanie przy zyciu organicznej czastki Rogera Torrawaya. Mogl okradac z energii czastke utrzymujaca Rogera przy zdrowych zmyslach, pozbawiac go lacznosci, przeszkadzac mu w percepcji. Ale Roger mial pewnosc, ze zywy powroci do ladownika.
Co najwyzej oblakany.
Dalby glowe, ze przebyl juz ponad polowe drogi. Wciaz przy zdrowych zmyslach. Aby nie dopuscic do obledu, nalezalo nie dopuscic do siebie zmartwien. Aby nie dopuscic do siebie zmartwien, nalezalo myslec o czyms innym. Pomyslal o slonecznej obecnosci Sulie Carpenter, juz za pare dni, i zastanawial sie, czy mowila powaznie o pozostaniu na Marsie. Zastanawial sie, czy on, Roger, jest soba. Wskrzesil w pamieci wspomnienia wspanialych potraw, jakie jadl w zyciu, zielonego jak szpinak spaghetti z sosem smietanowym w Sirmione, z widokiem na jezioro Garda, befsztyka a la Kobe w Nagoya, palacego jak ogien chili w Matamoras. Pomyslal o swojej gitarze i postanowil, ze wyciagnie instrument i bedzie grywac na nim. Za duzo jest wilgoci w powietrzu pod kopulami, zeby wyszlo to gitarze na dobre, w ladowniku Roger niezbyt lubil przebywac, pod golym niebem zas dzwiek strun brzmial dziwacznie, poniewaz byl przewodzony wylacznie za posrednictwem kosci. Ale co tam. Przecwiczyl chwyty, modulujac krzyzyki, tony naturalne i bemole. Wyobrazil sobie, jak jego palce dociskaja na progach es, D, C i H z poczatkowej frazy „Greensleeves”, i w mysli zanucil sobie do wtoru wyimaginowanej melodii. Sulie z radoscia pospiewalaby przy gitarze — pomyslal. Dzieki temu zimne marsjanskie noce uplyna…
Nagle obudzila sie w nim czujnosc.
Ta noc marsjanska juz nie uplywala tak szybko.
Subiektywnie odniosl wrazenie, ze zwolnil sie jego wyscig przechodzac z biegu w spokojny marsz, lecz