— Czy… czy Ksiezyc ma sie rozpasc? — przerazil sie Wojtowicz.
Margo chwycila Paula za reke.
— Don! — krzyknela. — O moj Boze, Paul, zupelnie zapomnialam o Donie!
Kiedy Wedrowiec ukazal sie po raz pierwszy na niebie, znajdowal sie czterdziesci tysiecy kilometrow od Ksiezyca, czyli byl dziesiec razy blizej Ksiezyca niz Ksiezyc Ziemi. Totez jego oddzialywanie na Ksiezyc — znieksztalcenia i plywy — bylo tysiac razy silniejsze niz oddzialywanie Ziemi na Ksiezyc, oddzialywanie jednego ciala na drugie jest bowiem odwrotnie proporcjonalne do odleglosci miedzy cialami podniesionej do trzeciej potegi. (Gdyby bylo odwrotnie proporcjonalne do odleglosci podniesionej do drugiej potegi, wowczas masa Slonca powodowalaby znacznie potezniejsze plywy na Ziemi niz Ksiezyc, choc obecnie plywy ksiezycowe sa mniej wiecej dwa razy silniejsze od slonecznych).
Kiedy Ksiezyc, ktory teraz dzielilo cztery tysiace kilometrow od Wedrowca, wszedl na orbite wokol niego, znalazl sie sto razy blizej nowej planety niz Ziemi. Wobec tego wplyw grawitacji Wedrowca na Ksiezyc, zarowno na jego skorupe jak i jadro, byl milion razy wiekszy od sily przyciagania ziemskiego.
W chwili gdy na ekranie Baby Jagi ukazala sie Ziemia, odglos kombinezonu ocierajacego sie o sciany kabiny obudzil wreszcie Dona. Swiezy tlen ze zbiornikow sprawil, ze kosmonauta obudzil sie rzeski i pelen energii. Dwa razy sie odepchnal, raz przekrecil i juz siedzial w fotelu pilota. Zapial pasy.
Ekran znow sie przesunal i w polu widzenia ukazal sie najezony kraterami bialy Ksiezyc, ktory wyraznie rosl w oczach. Nastepnie miedzy blyszczacymi, swiezo rozszczepionymi skalami wylonila sie pionowa przepasc, zdawaloby sie bezdenna, ciagnaca sie w dol az do samego jadra Ksiezyca. A potem czarna waska wstega, przecieta wzdluz lsniacym fioletowym sznurem, ktory jedynie przy koncu byl intensywnie zolty; i wreszcie blyszczaca sciana glebokiej Otchlani; ciagnacej sie pionowo do samego srodka Luny.
Don Merriam zorientowal sie, ze jest najwyzej dwadziescia piec kilometrow nad powierzchnia Ksiezyca i ze spada w dol z predkoscia poltora kilometra na sekunde.
Mial stanowczo za malo czasu, zeby zmieniajac kierunek statku i wlaczajac glowny silnik zahamowac spadek.
Myslac o tym Don wlaczyl silniki korekcyjne i przynajmniej opanowal koziolkowanie Baby Jagi. Zarowno ekran, jak i on sam znajdowali sie teraz prosto nad otchlania.
Jedyna nikla nadzieje dawaly mu zmieniajace sie wciaz barwy. Za Ksiezycem widzial cos fioletowozoltego, swiecacego z niesamowita sila. Teraz fioletowozolty sznur polyskiwal w ciemnosciach wewnatrz Ksiezyca. Byc moze patrzy przez Ksiezyc?
Ksiezyc pekniety niczym kamyk? jadra cial niebieskich nie powinny pekac, powinny byc plynne. Ale kazda inna teoria oznaczaja smierc.
Sciany swiezo rozszczepionych skal pedzily na kosmonaute. Znajdowal sie zbyt blisko prawej krawedzi otchlani. Niewielka rakieta na paliwo stale, wystrzelona z tej wlasnie strony, skierowala statek na srodek i zapoczatkowalaby znow koziolkowanie, gdyby Don w pore nie wlaczyl silnikow korekcyjnych.
W dziecinstwie czytal „Bogow Marsa” Edgara Ricea Burroughsa. W tej powiesci fantastycznonaukowej John Carter, najlepszy szermierz dwoch planet, zamiast dac sie unosic powoli i ostroznie sile wyporu zbiornikow promieniowych, wystrzelil marsjanskim statkiem prosto w waski, wielokilometrowy szyb prowadzacy w kosmos i wraz ze swoimi towarzyszami uciekl z rozleglego, wulkanicznego podziemnego swiata Czarnych Piratow Borsocuma z ich ohydnym kultem Issus. Carter zrezygnowal z jedynej rozsadnej linii postepowania, ale wlasnie ten szalenczy lot ku gwiezdzie, widocznej na koncu pionowego szybu, uratowal zycie jemu i jego towarzyszom.
Moze bogowie Marsa sprawowali piecze nad wszystkimi posunieciami Dona. W kazdym razie Don wyczul nagle w kabinie Baby Jagi niepokojaca obecnosc Czarnego Xodara — obwieszonego klejnotami zdrajcy, Carthorisa — tajemniczego Czerwonego Marsjanina, Matai Shanga — okrutnego ojca oraz Phaidory, jego dzielnej i pieknej, choc zawsze zdradzieckiej corki, i prawda jest, ze kiedy Baba Jaga spadala w przepasc miedzy skaly po raz pierwszy od miliardow lat zalane swiatlem slonecznym, a Don wlaczyl glowny silnik, ktorego sila odrzutu wcisnela kosmonaute glebiej w fotel, skad dalej kierowal statkiem za pomoca silnikow korekcyjnych i rakiet (usilowal leciec srodkiem miedzy lsniacymi scianami przepasci, mierzac w fioletowozolty sznur przecinajacy na dwie czesci czarne pasmo), nagle w kabinie rozlegl sie jego przerazliwy krzyk:
— Trzymajcie sie! Lece prosto w otchlan!
Grupa wedrujaca po plazy czula, jak piasek pod nogami ustepuje miejsca twardej, wysuszonej ziemi, ktora wznosi sie stromo pod gore do wysokiej metalowej siatki, otaczajacej plaskowyz z Vandenbergiem 2. Ale tu, gdzie teraz stali — po stronie plazy, mierzac od masztu, na ktorego szczycie migotalo czerwone swiatelko trzydziesci metrow za siatka i przynajmniej szescdziesiat metrow nad nia — szeroki wawoz przecinal wzniesienie, lagodzac jego pochylosc. Dno wawozu pokrywaly slady opon i gasienic. W miejscu, gdzie siatka dochodzila do drogi, byla duza brama, a przy bramie przylegajaca do siatki pietrowa wieza straznicza. Brama byla zamknieta, ale drzwi do wiezy otwarte, choc wewnatrz nie palilo sie zadne swiatlo.
Widok ten podniosl na duchu Paula, ktory od razu wyprostowal ramiona i poprawil krawat. Niewielka procesja zatrzymala sie kilkanascie metrow przed brama, a Paul, Margo i Rudolf Brecht podeszli blizej. Ich czarne cienie byly fioletowozolte przy krawedziach.
Z glosnika nad drzwiami rozlegl sie donosny glos:
— Prosze sie zatrzymac. Teren wojskowy. Wstep surowo wzbroniony. Nikomu nie wolno wchodzic. Prosze zawrocic.
— Do wszystkich diablow! — wybuchnal Rudolf. Odkad Harry McHeath zastapil go przy niesieniu lozka, w Rudolfa znow wstapila energia.
— Pan mysli, ze jestesmy czolowka zielonych ludzikow?! — krzyknal w strone glosnika. — Nie widzi pan, ze jestesmy normalnymi ludzmi?
Paul, nie zwalniajac kroku, polozyl reke na ramieniu Brechta i potrzasnal glowa. Podchodzac do wiezy, powiedzial spokojnie:
— Nazywam sie Paul Hagbolt, legitymacja numer 929CW, JR. Jestem w Vandenbergu Dwa etatowym rzecznikiem prasowym w randze kapitana. Prosze o wpuszczenie mnie i jedenastu dotknietych nieszczesciem, znanych mi osob oraz o transport dla nich.
Zolnierz wylonil sie z ciemnosci wiezy: oswietlal go teraz blask Wedrowca. Byl to niewatpliwie zolnierz — na nogach mial ciezkie zolnierskie buty, na glowie helm; noz, pistolet i dwa granaty zwisaly mu z pasa; w prawej rece trzymal pistolet maszynowy, a na plecach — co zdziwilo Paula — mial zamocowany niewielki silniczek odrzutowy.
Zolnierz stal wyprostowany z kamiennym wyrazem twarzy. Prawe kolano drgalo mu lekko — szybko i rytmicznie — jakby za chwile mial rozpoczac taniec indianski albo, co bylo bardziej prawdopodobne, jakby bezskutecznie usilowal opanowac nerwowy tik.
— CW i JR, tak? — zapytal podejrzliwie, choc z pewnym szacunkiem. — Czy moglbym zobaczyc panska legitymacje…
W powietrzu unosil sie ledwo wyczuwalny kwasny zapach. Miau, ktora od czasu trzesienia zachowywala sie nad wyraz spokojnie, spojrzala na zolnierza i syknela.
Kiedy Paul podawal trzymane w pogotowiu dokumenty, poczul, ze rece zolnierza drza.
Zolnierz sprawdzal dokumenty przechylajac je do przodu, zeby padalo na nie swiatlo Wedrowca; twarz nadal mial bez wyrazu, ale Rudolf spostrzegl, ze co jakis czas zerka na nowa planete.
— Wiecie juz cos o tym? — spytal przyjaznie.
Zolnierz spojrzal mu prosto w oczy i burknal:
— Tak, wiemy wszystko i wcale sie nie boimy! Ale nie podajemy zadnych informacji, jasne?
— Oczywiscie — odparl spokojnie Rudolf.
— W porzadku, panie Hagbolt. Zadzwonie do bramy glownej i przekaza pana prosbe. — powiedzial zolnierz i cofna! sie do srodka.
— Czy dobrze pan wszystko zapamietal? — zawolal za nim Paul. Powtorzyl prosbe, dodajac, ze sprawa jest wazna, i podal nazwiska kilku oficerow.
— Prosze tez zawiadomic profesora Mortona Opperly — wtracila z naciskiem Margo.
— Jedna z obecnych tu osob — zakonczyl Paul — miala atak serca. Chcielibysmy ja umiescic w wiezy, tam