— Kosmiczne ONZ — zauwazyl z przekasem Brecht.
— Tak, mlody czlowieku. Masz zupelna racje — powiedziala stanowczo Wanda, a chuda kobieta sznurujac usta skinela glowa. — Naszym podstawowym obowiazkiem jest troska i dbalosc o wszelkie formy zycia.
— A czy firma General Motors rowniez uwaza to za swoj podstawowy obowiazek? — zapytal Hunter. — A general Mao?
Rama Joan usmiechnela sie drwiaco i zwrocila sie do Paula:
— Kiedy jedziesz samochodem, czy stosujesz jakies specjalne srodki ostroznosci, zeby nie przejechac kota albo psa? — zapytala. — Czy kazde mrowisko w twoim ogrodku jest oznakowane?
— Wciaz uwazasz, ze tam sa diably, co? — spytal Brecht.
Rama Joan wzruszyla ramionami.
— Diablem moze byc kazdy, kto uparcie dazy do celu, ktory koliduje z celem obranym przez nas.
— Wiec kraksa samochodowa to juz zlo?
— Moze. Ale pamietaj, ze sa kierowcy nieostrozni, sa nawet tacy, co ryzykowna jazda staraja sie wyrazic swoja osobowosc.
— Nawet jezeli tym pojazdem jest planeta? — zapytal Paul.
Rama Joan skinela glowa.
— Hm. Ja tam wlasnym nagim cialem wyrazam swoja osobowosc — oswiadczyl Brecht i usmiechnal sie szelmowsko.
Margo, obejmujac Miau, ktora spala na jej kolanach, wtracila ostro:
— Kiedy ja prowadze, widze kazdego kota, chocby byl trzy przecznice dalej. Kot to tez czlowiek. Dlatego bez Miau za nic bym nie weszla do Vandenbergu Dwa, nawet gdyby nas potraktowano bardziej przyzwoicie.
— Ale czy czlowiek jest zawsze czlowiekiem? — zapytal ja z usmiechem Hunter.
— Nie jestem tego pewna — przyznala sie, marszczac nos.
Wanda znow prychnela.
— Mam nadzieje — wtracila niewinnie Rama Joan — ze kiedy sprawy przybiora, no… gorszy obrot, tez nie bedziesz zalowala, ze odrzucilas propozycje majora i zostalas z nami. Moglas skorzystac z okazji.
Nagle Wojtowicz zerwal sie na nogi.
— Spojrzcie! — krzyknal. Wskazal reka migocace na plazy swiatla reflektorow. Uslyszeli coraz glosniejszy warkot silnika.
— Paul, chyba major Humphreys zmienil zdanie i przysyla kogos po ciebie — powiedzial Hunter.
— Nie, nadjezdza z przeciwnej strony — rzekl Brecht.
— Tak, ktos tu jedzie od strony szosy. Pewnie objechal osypisko — dodal Wojtowicz.
Swiatlo reflektorow zatoczylo luk, na chwile zgaslo, potem znow rozblyslo. Oslepieni blaskiem nie mogli dojrzec samochodu, mimo ze byl juz swit.
— Ktokolwiek to jest, ugrzeznie w piasku — stwierdzila Margo.
— Jezeli bedzie jechac z taka predkoscia, to nie ugrzeznie — rzekl Wojtowicz.
Samochod jechal wprost na nich, jakby sie mial roztrzaskac o taras, jednakze pietnascie metrow przed domkiem zatrzymal sie. Swiatla reflektorow zgasly.
— To furgonetka Hixonow! — krzyknal Clarence Dodd.
— Oto i pani Hixon — powiedzial Brecht, widzac, jak niewyraznie zarysowana sylwetka w szarych spodniach i swetrze wyskakuje z furgonetki i biegnie w ich strone.
Wojtowicz, Hunter i McHeath ruszyli ku niej.
— Pomozcie Billowi zaopiekowac sie Rayem Hanksem. Ray zlamal noge — powiedziala mijajac ich pani Hixon i weszla na taras.
Jeszcze kilka godzin temu pani Hixon byla zadbana, elegancka kobieta, teraz rece i twarz miala brudne, spodnie i sweter umazane blotem, wlosy zwisaly w strakach, usta byly szeroko otwarte, oczy wytrzeszczone. Z podbrodka splywala jej krew. Kiedy przystanela, widac bylo, ze cala drzy.
— Szosa jest zablokowana z obydwu stron — oznajmila, lapiac oddech. — Zgubilismy pozostalych. Wydaje mi sie, ze nie zyja. Chyba caly swiat sie zawalil. O Boze. Macie cos do picia?
— No i wykrakales — zwrocil sie Brecht do Huntera Wyciagnal butelke whisky, do pustej filizanki po kawie nalal spora porcje i siegnal po wode, zeby rozcienczyc alkohol. Nie zdazyl jednak, bo pani Hixon, wciaz dygocac, chwycila filizanke, poroznila ja do dna i niema! natychmiast wzdrygnela sie i niesmakiem. Brecht objal ja mocno ramieniem.
— A teraz prosze nam wszystko szczegolowo opowiedziec — poprosil. — Od samego poczatku.
— Odkopalismy trzy wozy. Rivisa, nasz i mikrobus Wentcherow. Inne byly za gleboko w ziemi, ale do tych trzech zmiescilismy sie z latwoscia. W furgonetce Jechalam tylko ja, Bili i Ray. Kiedy dojechalismy do szosy, okazalo sie, ze jest zupelnie pusta. To powinno bylo nas ostrzec, ale wtedy ucieszylismy sie. Boze! Rivis skrecil na polnoc. My jechalismy do Los Angeles za mikrobusem. Mimo zaklocen zdolalismy zlapac dwie stacie. Ale slychac bylo tylko pojedyncze slowa. Cos o duzym trzesieniu ziemi w Los Angeles i jakies rady: zgasic swiatlo, zakrecic wode i tym podobne. Wciaz musielismy objezdzac osypiska i glazy. Nadal nie widac bylo zadnych samochodow. Mikrobus byl daleko na przedzie. Przy szosie, ktora jechalismy, nie bylo plazy, jedynie urwisko i morze.
Nagle szosa zaczela falowac — mowila dalej. — Ot tak bez zadnego ostrzezenia. Woz kolysal sie jak statek. Drzwi sie otworzyly i Ray wypadl. Ja uchwycilam sie Billa. Bill siedzial wgnieciony w oparcie i hamowal. Skaly zaczely sie osuwac. Olbrzymi glaz zwali? sie przed nami i scial trzymetrowy kawal szosy. Pamietam, ze przygryzlam sobie jezyk. Billowi jakos udalo sie zatrzymac woz. Szosa przestala sie kolysac. Krztusilam sie od kurzu, kiedy nagle przez chmure pylu chlusnela na nas woda: glaz wpadl do morza. Czulam w ustach sol, krew i kurz. Mialam wrazenie, ze mozg wyskoczy mi z czaszki.
Po chwili wszystko ucichlo. Szosa przed nami byla zatarasowana, gruzy siegaly zderzakow. Nie wiem, czy udaloby sie nam wspiac na osypisko i przedostac na druga strone, ale taki mielismy zamiar, bo nie wiedzielismy, co z mikrobusem, czy zasypalo go, czy odjechal, i wtedy ziemia znow sie zatrzesla. Spadajacy glaz omal mnie nie trafil. Nastepny potoczyl sie z hukiem. Bili kazal mi wrocic do samochodu, sam ruszyl pieszo przez nowe osypisko, mowiac, jak mam wycofac woz, zeby objechac wszystkie glazy, skaly i wyrwy. Kaslal wciaz i przeklinal nowa planete.
Ktos inny rowniez miotal przeklenstwa… na nas! Byl to Ray. Zapomnielismy o nim. Noge mial zlamana powyzej kolana, ale ulozylismy go na plandece i przenieslismy do wozu. Ja zostalam z tylu przy nim. Bill usiadl przy kierownicy i ruszylismy z powrotem.
Osypiska byly tu wieksze, ale udalo sie nam przejechac. Mielismy nadzieje, ze spotkamy inne samochody, ale nikt nie nadjezdzal. Bili zatrzymal sie przy budce telefonicznej na szosie, ale aparat nie dzialal i swiatlo w budce zgaslo akurat wtedy, gdy staral sie uzyskac sygnal. W radiu byly same trzaski. Slychac bylo tylko jedno slowo: pozar! Ray i ja wciaz krzyczelismy na Billa, zeby jechal wolniej lub predzej.
Minelismy droge prowadzaca tutaj, ale czterysta metrow dalej szosa byla znow zatarasowana skalami. Nie bylo widac zywej duszy, zadnego swiatla oprocz tego okropienstwa na niebie. Wrocilismy. Nie mielismy innego wyjscia.
Oddychala ciezko.
— W jakim stanie jest droga przez gory Santa Monica? — zapytal Brecht. — Chodzi mi o autostrade — dodal. — Droga? — pani Hixon spojrzala na niego z niedowierzaniem, a potem zaczela sie smiac, a jednoczesnie szlochac. — Idioto, kretynie, te gory bulgotaly jak gulasz!
Wciaz smiala sie historycznie. Brecht zatkal jej usta reka. Przez chwile usilowala sie wyrwac, potem glowa opadla jej bezsilnie. Wanda i chuda kobieta zaprowadzily pania Hixon na drugi koniec tarasu. Rama Joan poszla za nimi, ale przedtem poprosila Margo, zeby usiadla na jej miejscu, aby Anna, ktora cicho jak myszka przygladala sie wszystkiemu, mogla oprzec jej glowe na kolanach.
Paul zwrocil sie do Brechta:
— Zastanawiam sie, dlaczego inne samochody nie utknely na tym odcinku? Az dziwne.
— Pewnie sie szybko stamtad wydostaly po pierwszych, mniejszych wstrzasach — odparl Brecht. — Wstrzasy na pewno zmusily wszystkich kierowcow, zamierzajacych tamtedy przejechac, zeby zawrocili. Ale mimo to niektorzy musieli przedostac sie przez gory.
— Hej, wy tam, przyniescie tu lozko! — krzyknal Hunter. — Wyniesiemy Raya z furgonetki, a potem pojedziemy do samochodow.