Arab, Pepe i Duzy, zdyszani i drzacy po szalenczym biegu obok ponurych gmachow generala Granta, odetchneli z ulga, kiedy spostrzegli, ze sa juz w poblizu murzynskolatynoskiej dzielnicy, i zataczajac sie ze zmeczenia wolno ruszyli Sto Dwudziesta Piata Ulica, kierujac sie na wschod.
Chodniki, zatloczone nie dalej niz dwie godziny temu, byly teraz puste. Jedynie porozrzucane, zgniecione plastikowe kubki, papierowe torby, puste butelki po napojach orzezwiajacych i butelki po alkoholu swiadczyly o niedawnej obecnosci tlumu. Na ulicy nie bylo zadnego ruchu kolowego, gdzieniegdzie jednak staly byle jak zaparkowane wozy — silniki dwoch jeszcze pracowaly, a z rur wydechowych buchaly kleby niebieskiego dymu.
Patrzac na wschod, trzej bracia-narkomani musieli mruzyc oczy przed blaskiem slonca, ale jak sie juz zorientowali, dluga ulica prowadzaca do serca Harlemu byla zupelnie wyludniona.
Z poczatku poza stukotem ich nog i warczacymi silnikami samochodow slychac bylo jedynie grobowe dzwieki wydawane przez niewidzialne aparaty radiowe. Sadzac z tonu byly to nieslychanie wazne wiadomosci, ale z powodu trzaskow j zaklocen slowa byly nieuchwytne — zagluszalo je ponadto alarmowe, dalekie nawolywanie syren i trabek.
— Gdzie sie wszyscy podzieli? — zapytal szeptem Duzy.
— To atak atomowy — stwierdzil Pepe. — Rosjanie poszli na calego. Wszyscy pochowali sie w piwnicach. Chodzmy do domu. — A potem glosem znow przypominajacym wycie wilka, krzyknal: — Kula ognista wychodzi z wody!
— Nie — zaoponowal cicho Arab. — Kiedy bylismy nad rzeka, nastapil sad ostateczny. Stary kaznodzieja mial racje. Wszystkich porwano — biedacy nie zdazyli nawet wylaczyc silnikow i zgasic radia. Tylko mysmy zostali!.
Wzieli sie za rece i na palcach, zeby nie czynic najmniejszego halasu, przerazeni poszli dalej.
Sally i Jake bezszelestnie wysiedli z malej aluminiowej windy, ktora przejechali ostatnie trzy pietra. Stali w polmroku, a wpadajace przez okno promienie Wedrowca oswietlaly ogromny fortepian. Nogi zapadaly im sie w gruby dywan na gabce.
— Jest tu kto? — zawolala cicho Sally.
Drzwi windy z lekkim sykiem zaczely sie zasuwac, ale Sally przytrzymala je i unieruchomila malym stolikiem ze srebrnym blatem.
— Co robisz? — zapytal Jake.
— Nie wiem — odpowiedziala. — Uslyszymy dzwonek, jezeli ktos inny bedzie chcial tu wejsc.
— Poczekaj chwile. Jestes pewna, ze Hasseltinea nie ma?
Sally wzruszyla ramionami.
— Rozejrze sie, a ty zobacz tymczasem, co jest w lodowce. Tylko trzymaj lapy z dala od srebrnych sztuccow. Pewnie ci juz kiszki marsza graja?
Niczym mysz, ktora przyprowadzila druga na uczte, dziewczyna zaprowadzila chlopca do kuchni.
W malutkiej piwiarni w Severn, kolo Portishead, do ktorej udal sie po dwugodzinnej drzemce, zeby nadrobic zaleglosci w piciu — bo nie pil przez caly ranek — Dai Davies ze zlosliwa uciecha sluchal naplywajacych przez radio dziwnych relacji o Wedrowcu. Od czasu do czasu barwnie je komentowal, dodajac wlasne spostrzezenia, zeby rozweselic kompanow od kieliszka, ktorzy jednak nie doceniali jego wysilkow.
— Fioletowa, z odcieniem przydymionego bursztynu, co?! — krzyczal na caly glos. — To wielka reklama amerykanska pisana reka gwiazd, tak, chlopaki, reklama soku z winogron i piwa bezalkoholowego.
A po pewnym czasie wolal:
— To swiety superbalon, moi mili, przyslany przez Rosjan. Wybuchnie nad Chicago, bo tam panoszy sie bezprawie, i zasypie samo serce Ameryki ulotkami z najswietszym Manifestem Marksa!
Wiadomosci — z drugiej strony Atlantyku nadchodzily droga telegraficzna, jak oswiadczyl ironiczny glos w radiu, gdyz niezwykle silne burze magnetyczne na zachodzie spowodowaly zaklocenia w odbiorze fal radiowych.
Dai zalowal bardzo, ze Richard Hillary wyjechal — te niebotyczne bzdury doprowadzilyby do szalu takiego czlowieka jak on, ktory nie cierpi lotow kosmicznych i literatury fantastycznonaukowej; poza tym Hillary lepiej by sie poznal na wyszukanym dowcipie walijskiego poety niz posepni mieszkancy Somerset.
Gdy jednak po wypiciu dwoch nastepnych kieliszkow uslyszal w sprawozdaniach wzmianki o popekanym i przechwyconym Ksiezycu — spiker mowil coraz bardziej ironicznym tonem, ale teraz w jego glosie czulo sie zdenerwowanie, niemal histerie — Dai stracil humor, zaprzestal dowcipnych komentarzy i krzyknal gniewnie:
— Co, te lajdaki, Amerykanie chca ukrasc nasz kochany Ksiezyc?! Nie wiedza, ze Mona nalezy do Walii? Jezeli tylko zrobili jej cos zlego, poplyniemy do nich i rozwalimy im caly ten ich Manhattan!
Odezwalo sie kilka glosow:
— Zamknij sie, pijaczyno, chcemy posluchac!
— Do diabla z tym walijskim gadula!
— To pewnie bolszewik!
— Wiecej nie dostaniesz, jestes pijany!
Te ostatnie slowa wyrzekl wlasciciel piwiarni.
— Tchorze! — zawolal na caly glos Doi, zlapal kufel i zaczal wymachiwac nim niczym kastetem. — Jak nie przylaczycie sie do mnie, to was wszystkich zleje!
Drzwi sie otworzyly i na tle lekkiej mgly stanela upiorna postac, przypominajaca stracha na wroble, ubrana w kombinezon i nieprzemakalny kapelusz z szerokim rondem.
— Podaja cos w radiu czy telewizji! o plywach? — zapytal upior. — Jeszcze dwie godziny do odplywu, a woda w Kanale opada gwaltownie. Nie widzialem czegos takiego nawet podczas rownonocnych plywow, kiedy wieje wschodni wiatr. Sami sie przekonajcie. Jesli tak dalej pojdzie, w poludnie wyschnie mokradlo, a godzine pozniej caly Kanal bedzie suchy!
— Swietnie! — krzyknal Dai i podczas gdy inni ruszyli do drzwi, pozwolil, zeby wlasciciel zabral mu kufel, zgarbiony oparl sie o bar i ciagnal dalej:
— Wy tchorze, zostawie was i sam przejde pieszo te osiem kilometrow do Walii korytem Severn. Jak Boga kocham, tak zrobie!
— Krzyzyk na droge — wymamrotal ktos, a jakis dowcipnis dodal:
— Jezeli chcesz dotrzec do Walii, idz na ukos i troche na wschod trzymajac sie rzeki Severn i Usk. Ale to nie zadne osiem kilometrow, tylko osiemnascie. Na wprost nas jest Monmouth. czlowieku, a nie Walia.
— Dla mnie Monmouth to Walia i niech diabli wezma unie z 1535 roku — odpowiedzial Dai, opierajac brode na bufecie. — A idzcie sie gapic na ten cudaczny odplyw. Ja wam mowie, ze Amerykanie najpierw zniszczyli i zwiazali Ksiezyc, a teraz kradna nam ocean.
— Jimmy, polacz sie ze stacja retransmisyjna — warknal general Stevens. — Powiedz im, ze obraz znad Wyspy Bozego Narodzenia tez zaczyna falowac.
Czworka obserwatorow w podziemnym pomieszczeniu siedziala przed prawym ekranem, nie zwracajac uwagi na drugi monitor, na ktorym juz ponad godzine widac bylo jedynie wirujace pasma zaklocen.
Obraz, emitowany przez satelite znad Wyspy Bozego Narodzenia, przedstawial tarcze Wedrowca i zachodzaca za nia Lune, jednakze teraz, kiedy na obrazie ukazaly sie elektroniczne znieksztalcenia, zarowno planeta jak i Ksiezyc wyginaly sie i falowaly.
— Staram sie, panie generale, ale nie moge dostac polaczenia — powiedzial kapitan James Kidley. — Radio i krotkie fale wysiadly. Ultrakrotkie zanikaja. Zostaly jeszcze przekazniki kablowe i falowodowe, ale nawet te…
— Przeciez jestesmy kwatera glowna!
— Przykro mi, panie generale, ale…
— Polacz mnie z Pierwszym Dowodztwem!
— Panie generale, oni nie…
W tej chwili podloga zadrzala, rozlegl sie glosny trzask. Swiatla zamigotaly, zgasly i znow sie zapalily. Pomieszczenie zakolysalo sie. Posypal sie tynk. Znow zgasly wszystkie swiatla, jedynie prawy ekran swiecil blado.