Pierwszy skierowal sie na lewa strone gruchota, drugi na prawa. Duzy wcisnal gaz do deski i nie zbaczajac z wyznaczonej przez siebie trasy przecial Siodma Aleje za limuzynami i tuz przed maska ogromnego wozu strazackiego, ktory mknal za nimi. Pepe dojrzal olbrzymia czerwona maske i przerazona twarz kierowcy tak blisko, ze sam zakryl oczy.
Zanim taksowka dojechala do nastepnego skrzyzowania, na Lenox ukazaly sie nowe czerwone i czarne wozy, pedzace na polnoc. Swidrujacy ryk syren przyprawial o utrate zmyslow.
Gdyby trzej bracia-narkomani nie byli tak oszolomieni marihuana, pewnie zdaliby sobie sprawe, ze sznur wozow policyjnych i strazackich pedzacych w poplochu nie ma z nimi nic wspolnego i ze pojazdy wcale nie zatrzymaja sie na Sto Dwudziestej Piatej Ulicy, tylko beda mknac dalej na polnoc Manhattanu.
Ale Pepe, Arab i Duzy byli oszolomieni marihuana, totez ogarnelo ich przerazenie, ze sa scigani przez policje. Pepe obawial sie, ze policja zrobi z nich kozly ofiarne i oskarzy o podlozenie bomby w celu zniszczenia Manhattanu — zrewiduje ich i jezeli nawet nie znajdzie materialow wybuchowych, skaze za posiadanie zwyklej zapalniczki.
Arab czul, ze policja zawlecze ich na najblizszy dach i przywiaze wsrod szczerzacych zeby woskowych mumii.
Duzy natomiast myslal, ze po prostu policja dowiedziala sie — pewnie przez telepatie — ze palili nad rzeka marihuane. Nacisnal hamulec i zatrzymal taksowke tuz przed Lenox. Wysiedli.
Ciemne wejscie do stacji metra kusilo niczym jaskinia czy nora — necilo bezpieczenstwem, ktorego szukaja wszystkie przerazone stworzenia. Zagradzala je biala drewniana barierka, ktora omineli i halasliwie zbiegli po schodach.
Budka biletera byla pusta. Przeskoczyli przez kolowrot. W podziemiu stal oswietlony pociag z otwartymi drzwiami. W wagonach nie bylo nikogo.
Na stacji palilo sie swiatlo, ale ani na tym peronie, ani na nastepnym nie bylo zywej duszy.
Pociag sapal cicho, a kiedy oddalily sie syreny, byl to jedyny odglos na pustej stacji.
Rozdzial 18
Nikt oprocz Ramy Joan nie poszedl w slady Brechta, ktory chcac dodac innym animuszu chrapal glosno, ale nawet on po polgodzinie podniosl glowe i wsparl sie na lokciu: zainteresowala go dyskusja Paula i Huntera o tym, jaka trase w wyniku wzajemnych oddzialywan obiora w kosmosie Ziemia i Wedrowiec.
— Juz to sobie obliczylem, oczywiscie w przyblizeniu — wtracil sie Brecht do rozmowy. — Zakladajac, ze maja identyczna mase, beda sie obracac wokol punktu lezacego pomiedzy nimi, a miesiac bedzie trwal dziewietnascie dni.
— Sadze, ze krocej — zaoponowal Paul. — Przeciez golym okiem widac, ze Wedrowiec posuwa sie bardzo szybko.
Wskazal dziwna planete rzucajaca kasztanowate i jasnopomaranczowe swiatlo, ktora teraz, przechylona na bok, zmierzala w strone oceanu, a tepy zolty nos Ksiezyca zaslanial jej dolny brzeg.
Brecht rozesmial sie.
— To Ziemia sie obraca i dzieki temu mamy, wschod slonca — rzekl, a gdy Paul skrzywil sie, zly na siebie z powodu takiej bezmyslnosci, Brecht dodal:
— Zrozumiala pomylka, Paul. Moj umysl, odziedziczony podobnie jak kosc ogonowa po przodkach- jaskiniowcach, rowniez popelnia ten blad! Ross, spojrz, jak daleko cofnelo sie morze! Obawiam sie, ze plywy nastapily wczesniej, nizesmy sie spodziewali.
Usilujac nie przerywac rozmowy, Paul jednoczesnie staral sie wyobrazic sobie osiemdziesieciokrotnie wieksze przyplywy, a co za tym idzie, osiemdziesieciokrotnie dalsze odplywy i to w szesciogodzinnych odstepach czasu.
— Poza tym — ciagnal Brecht — za jakies dziesiec dni wpadniemy w dziewietnastodniowa orbite, bo przyspieszenie ziemskie nastepuje z predkoscia trzynastu setnych centymetra na sekunde. Kumulacyjne przyspieszenie Ksiezyca, rowniez w stosunku do Wedrowca, wynosi teraz metr dwadziescia na sekunde.
Chlodny wiatr z ladu owial Paula. Nastawil wiec kolnierz wiatrowki, ktora zwrocila mu Margo, kiedy Clarence Dodd dal jej jedna z przywiezionych kurtek skorzanych. Dziewczyna, ktorej bylo chlodno, tulila do siebie pod kurtka Miau i spogladala na dluga, gladka plaze.
— Spojrz, jak lsni mokry zwir — powiedziala do Paula. — Wyglada tak, jakby ktos rozsypal caly wagon ametystow i topazow.
— Cicho — syknela gruba kobieta. — On odbiera wiadomosci z kosmosu.
Obok Wandy siedzial Dragal i z broda wsparta na piesci w pozie przypominajacej „Mysliciela” Rodina jak zahipnotyzowany wpatrywal sie w Wedrowca.
— Cesarz mowi: „Ziemi nie stanie sie nic zlego — monotonnym glosem, jakby w transie, rzeki Dragal. — Jej rozhustane wody sie uspokoja, oceany cofna sie od brzegow”.
— Istny krol Kanut — szepnal Brecht.
— Ten twoj cesarz powinien byl sie wczesniej zorientowac i zapobiec trzesieniom — zauwazyla cierpko pani Hixon. Pan Hixon objal ja i szepnal cos do ucha. Kobieta wzruszyla ramionami i powstrzymala sie od dalszych komentarzy.
Rama Joan otworzyla oczy.
— No i jak, Rudolfie, na kogo teraz stawiasz? — zapytala. — Na anioly czy na diably?
— Poczekam, az ktorys podleci dosc blisko, zebym mogl zobaczyc, jakie ma skrzydla, biale czy czarne — odparl, ale zaraz zdal sobie sprawe, ze to, co powiedzial, wcale w obecnej sytuacji nie jest smieszne, i szybko spojrzal na Wedrowca. Przeszyl go dreszcz. Wstal, rozprostowal nogi i skierowal wzrok na taras.
— Ha, widze, ze kiedy spalem, zaladowaliscie furgonetke — skomentowal ironicznie. — To ladnie z waszej strony. Nie zapomnieliscie nawet o termosach z woda. To pewnie twoja zasluga, Dodd. — Potem szeptem zapytal Huntera: — Jak tam Ray?
— Nawet sie nie obudzil, kiedy przenieslismy lozko i przymocowali je w furgonetce. Przykrylismy go dwoma kocami.
W gorze rozlegl sie warkot. Wszyscy zamarli. Niektorzy podejrzliwie patrzyli na Wedrowca, jakby spodziewali sie, ze odglos pochodzi stamtad. Nagle McHeath zawolal podniecony:
— To helikopter z Vandenbergu… chyba…
Z daleka przypominalo to wazke, ale rzeczywiscie byl to helikopter patrolowy, ktory znizyl sie nad morzem, zawrocil i teraz lecial wzdluz plazy najwyzej pietnascie metrow nad Ziemia. Nagle skrecil w ich kierunku i zawisl nad tarasem. Warkot zamienil sie w ryk. Podmuch obracanego przez smiglo powietrza rozwial na wszystkie strony plik nie zuzytych bialych kartek.
— Wariat czy co? Chce na nas wyladowac?! — rozzloscil sie Brecht, ktory tak jak inni przykucnal i patrzyl w gore.
Poprzez warkot uslyszeli donosny glos:
— Wynoscie sie! Wynoscie sie stad!
— Cholera, co za bydlaki! — krzyknal Brecht, zagluszajac to, co dalej mowil glos z helikoptera. — Malo, ze zatrzasneli nam drzwi przed nosem, teraz kaza nam sie wynosic z okolicy!
Stojacy obok Brechta Dodd pod niosl piesc i groznie nia potrzasnal.
— Wynoscie sie z plazy — dokonczyl glos. Helikopter zakrecil i polecial dalej wzdluz brzegu.
— Hej, Brecht! — wrzasnal Wojtowicz, lapiac Brechta za ramie. — Moze oni chcieli nas ostrzec o przyplywie!
— Alez przyplyw nastapi dopiero za szesc godzin… — Brecht urwal, zdajac sobie nagle sprawe, ze ryk nie ucichl wraz z odlotem helikoptera. Zobaczyl, ze przez szpary w tarasie tryska w kilku miejscach woda.
Piasek wokol tarasu pokrywala jasna, falujaca piana. Woda podeszla, kiedy oczy wszystkich byly zwrocone do gory, a ryk helikoptera zagluszal ryk fali.
— Ale… — zaczal z oburzeniem Brecht.
— To nie przyplyw, lecz tsunami! — krzyknal Hunter. — Fale wywolane podwodnym trzesieniem ziemi!
Brecht stuknal sie w czolo.