przypomniec.
Za nimi czerwone swiatelko u podstawy dzbana do kawy zgaslo, zbladl tez pomaranczowy blask maszynki do grzanek.
Margo, Paul i ich wspoltowarzysze przebiegli przez trzy nastepne fale (Dragal i Ida niemal przez cala droge wspolnymi silami ciagneli Wande), w ktorych bylo wiecej piany niz wody i ktore siegaly zaledwie do lydek. Zdyszani zatrzymali sie wreszcie na suchym piasku, dopoki potezne grzywacze nie zmusily ich do dalszej ucieczki.
Przed nimi na tle nieba blednacego wraz z nadejsciem switu widnialy potezne, czarne gory Santa Monica. Nieco blizej, choc, bardzo juz daleko, migotaly malejace swiatla furgonetki. Hixon wybral najkrotsza droge z plazy, wiodaca miedzy wielkim wzniesieniem z Vandenbergiem 2 a nizszymi, rozbitymi skalami, ktore zasypaly samochody, i reszta grupy pobiegla za furgonetka. Byla to sluszna decyzja: gdyby Hixon wybral inna droge, biegliby bokiem do fal po nizszej jeszcze plazy; klopot jednak polegal na tym, ze nawet ta droga przez dlugi czas prowadzila przez piasek i gladki piaszczysty teren — koryto wyschnietej rzeki.
Za nimi Wedrowiec dotykal juz powierzchni oceanu. Zaokraglony romb Ksiezyca znow go z przodu zaslanial. Tarcza planety przypominala symbol in-jang, tyle ze teraz lekko przechylony na bok. Z trudem lapiac oddech Brecht pomyslal: Wlasnie od tego wszystko sie zaczelo. Planeta wykonala pelny obrot — jej dzien trwa szesc godzin. Nagle jakis czarny, kwadratowy ksztalt, wyszczerbiony po bokach, wzniosl sie w gore i zaslonil mu Wedrowca.
Byl to taras, na ktorym zorganizowali sympozjum, wyrwany z ziemi przez drugi potezny grzywacz.
I wtedy Brecht uslyszal ryk.
Inni zaczeli biec, biegl wiec za nimi, czujac, jak malutkie igielki kluja go w serce.
Wtem… zdawalo sie, ze Wedrowiec jednym gwaltownym skokiem pokonal czterysta tysiecy kilometrow i zawisl tuz nad nimi, zaslaniajac cale niebo oprocz szarego kolistego pasma horyzontu.
Zatrzymali sie w pol kroku, nie zwazajac na scigajaca ich, ryczaca, spieniona fale, ktora w kazdej chwili mogla ich zmiazdzyc gruzami tarasu.
Hunter pierwszy wlasciwie ocenil odleglosc i rozmiary i pomyslal: Nie, to tylko — moj Boze, tylko! — latajacy talerz o srednicy pietnastu metrow, ozdobiony fioletowozlotym symbolem in-jang i wbrew prawu ciazenia zawieszony cztery metry nad nami. I znow zaczal biec.
Pierwszy i najmniejszy z poteznych grzywaczy chlusnal na nich piana i opadl, siegajac im ruchliwa woda do kolan. Chociaz myslami byli przy obiekcie wiszacym nad nimi, wszyscy zareagowali na ten nagly atak wody. Rece czepialy sie sliskich rak towarzyszy, chwytaly sie mokrych talii i plaszczy. Wanda upadla i Wojtowicz dal nurka, zeby ja wyciagnac z wody.
Margo wbila paznokcie w szyje Paula i krzyknela mu do ucha:
— Miau! Ratuj natychmiast Miau! — Druga reka wskazala wode.
Paul zobaczyl, jak koniec ogona i uszy Miau znikaja w brudnej pianie. Bez namyslu wyciagnal rece i rzucil sie kotce na ratunek. Nie widzial wiec tego, co sie w tej chwili stalo.
Posrodku talerza rozwarl sie rozowy, poltorametrowy wlaz — trzymajac sie ramy wlazu spiczastym, chwytnym ogonem i pazurami przednich lap, wychylila sie z niego zielonofioletowa puszysta istota…
— To diabel! — krzyknela Ida. — Rama Joan miala racje, ze na planecie sa diably!
— Tygrys! — wrzasnal Harry McHeath. Slyszac ten okrzyk, Brecht pomyslal mimo woli: Boze, jak w komiksie! Tygrysy z Marsa!
— Wladczyni! — zawolal Dragal, zziebniete nagi ugiely sie pod nim, a w nozdrzach mimo odoru metnej wody poczul lekki zapach niebianskich perfum…
Duze fioletowe oczy o czarnych zrenicach zlustrowaly szybko ich twarze, zarazem jednak istota spogladala na nich jakby z pogarda.
Druga olbrzymia fala byla nie dalej niz dziesiec metrow za nimi: taras niczym deska surfingowa pedzil na jej grzbiecie, wokol niego hustaly sie na wodzie krzesla, za nim plynal rozbity domek plazowy.
Z wlazu wysunela sie zielona lapa z szarym pistoletem o zwezajacej sie lufie, wycelowala go w strone morza i przesunela nim w prawo i w lewo.
Nie bylo zadnego blysku, plomienia czy halasu, ale olbrzymia fala zmalala i woda opadla. Taras zsunal sie z jej grzbietu i poplynal w bok. Zniszczony domek plazowy skrecil w strone Vandenbergu 2. Piana cofnela sie i znikla. Woda kotlowala sie niezdecydowanie. Kiedy wreszcie fala dotarla do miejsca, gdzie stali, nie miala juz sily pierwszego grzywacza i siegala im zaledwie do ud.
Szary pistolet wciaz posuwal sie w prawo i w lewo.
Ze strony ladu powial silny wiatr. Brecht stracil rownowage i z pewnoscia upadlby, gdyby nie podtrzymala go Rama Joan.
Glowa i ramiona Paula wynurzyly sie z piany. Tulil do siebie zmokla Miau.
Wiatr dal nadal.
Dziwna istota wychylajaca sie z rozowego wlazu wydluzyla sie niewiarygodnie w strone Paula, tworzac zielony luk w fioletowe pasy.
Szary pistolet upadl, zlapala go Margo.
Fioletowoszare pazury wbily sie w ramie Paula i jakas sila, znacznie wieksza od sily miesni ludzkich, wciagnela mezczyzne wraz z kotka przez rozowy wlaz. Margo, Brecht i Rama Joan trzymajac sie kurczowo za rece, zeby zachowac rownowage, widzieli to wszystko bardzo wyraznie.
Fioletowozielona istota weszla do latajacego talerza za Paulem i Miau.
Naraz, bez dostrzegalnego ruchu, talerz, nie wiekszy teraz od Ksiezyca, znalazl sie o setki metrow nad ich glowami, a wlaz stal sie tylko ledwie widocznym punkcikiem.
Margo schowala szary pistolet pod kurtke.
Wiatr z ladu ustal.
Punkcik zgasl, latajacy talerz znikl.
Trzymajac sie za rece, cala grupa ruszyla w strone ladu — brneli po kolana w wodzie, ktora ciagnela ich z powrotem, w glab oceanu.
Bagong Bung wychodzac na swoim kutrze „Machan Lumpur” z wezbranych wod malej zatoki na poludnie od DoSon, gdzie udalo mu sie wreszcie pomyslnie, acz z niemilym w konsekwencjach opoznieniem, dostarczyc na miejsce przemycany towar, ujrzal wkrotce po zapadnieciu zmroku, jak Wedrowiec wylania sie z przyslonietej chmurami Zatoki Tonkinskiej. W tym samym czasie po drugiej stronie kuli ziemskiej, na plazy, mala grupka, co umknela przed falami tsunami, obserwowala, jak ostatni rabek planety znika w Pacyfiku. Dla Bagonga Bunga znak in-jang byl znanym symbolem chinskim — nazywal go w mysli „dwoma wielorybami” — a znieksztalcony Ksiezyc, na ktory od razu skierowal mosiezna lunete, skojarzyl mu sie z olbrzymim worem zoltawych diamentow.
Tak wiec dla Bagonga Bunga Wedrowiec, ktory wchodzil na niebo tam, gdzie powinien byl ukazac sie Ksiezyc, nie byl nieproszonym intruzem, lecz zwiastunem szczescia, nadprzyrodzona zacheta. Diamenty przywiodly mu na mysl zatopione statki pelne skarbow, lezace gdzies tu, na dnie plytkich wod. Natychmiast powzial nieodwolalna decyzje, ze kiedy nadejdzie swit, a wraz z nim odplyw, przynajmniej raz sprobuje nurkowania tam, gdzie, jak podejrzewa, lezy zatopiony wrak „Krolowej Sumatry”.
— Wejdz na poklad, CobberHume! — zawolal przez zardzewiala tube do Australijczyka, ktory byl mechanikiem na „Machan Lumpur”. — Mamy szczescie. E, co ci mam mowic. Chodz, to sam zobaczysz. O tak, zobaczysz!
Rozdzial 19
Paul znalazl sie nagle w morzu ciepla, w morzu slodkich, ostrych zapachow i wesolych pastelowych kolorow, wsrod ktorych przewazal zolty, choc gdzieniegdzie byly jaskrawozielone plamy.