Przez pierwszych kilka sekund nie byl pewien, czy rzeczywiscie zostal porwany i umieszczony w pojezdzie. Wydawalo mu sie to raczej naglym przeniesieniem w inny wymiar, w inne miejsce we wszechswiecie — miejsce senne i porosniete dzungla.
Nie widzial wlasciwie latajacego talerza. Kiedy talerz zawisl nad glowami uciekajacych, Paul, trzymajac kurczowo Miau, krztusil sie i zmagal ze slona woda, a kiedy zostal uniesiony w gore, pierwsza mysla, jaka przyszla mu do glowy, bylo przypuszczenie, ze nastepna fala wyrzucila go wysoko i on teraz plynie na jej grzbiecie.
Dopiero chwile pozniej przed oczami mignely mu trzy krotkie, lecz niezwykle wyrazne obrazy: pierwszy — to ogromny, spiczasty, fioletowozielony pysk kota; drugi — para wpatrzonych w niego oczu o niesamowitej pieciopiersciennej teczowce, otaczajacej czarne, piecioramienne gwiazdy zrenicy; trzeci — dluga, smukla lapa wielkosci ludzkiej reki, z waskimi blekitnymi poduszeczkami i czterema szponiastymi, fioletowoszarymi pazurami. Podejrzewal, ze te wlasnie pazury wbily mu sie w kolnierz plaszcza, a moze rowniez w szyje, naglac do pospiechu.
W nastepnej chwili plynal, wolno obracal sie przez cieple, gdzieniegdzie nakrapiane zielenia, kwieciste, rozowe morze.
I nagle w tym morzu ukazal sie ciemny otwor, przez ktory ujrzal Margo — stala po uda w brudnej, spienionej wodzie, trzymala jakis szary, blyszczacy przedmiot i patrzyla w gore na niego — a obok niej Brechta pokrytego piana, Rame Joan ubrudzona piaskiem i jej zlocistorude wlosy, mokre i poskrecane. Raptem trojka na dole zaczela malec z niesamowita predkoscia — Paul mial wrazenie, ze oglada ich przez odwrotna strone lunety. W tej wlasnie chwili uswiadomil sobie, ze znajduje sie na pokladzie latajacego talerza, ktory mu przedtem zaledwie mignal przed oczami, talerza, ktory leci teraz z predkoscia wieksza niz pocisk mozdzierzowy, a mimo to nie czuje sie zadnego przyspieszenia, i wtedy otwor zaslonily rozowe plamy, a wlasciwie dziwne rozowe kwiaty, tak, rozowe kwiaty.
Na mysl przyszlo mu jedno slowo: antygrawitacja. Jezeli pojazd ma wlasne zerowe pole grawitacyjne — prawdopodobnie rowniez zerowa bezwladnosc — wyjasnialoby to brak przyciagania i to, ze unosi sie — wraz z kroplami wody ze swojego ubrania — w splaszczonym pokoju, porosnietym kwiatami i pachnacym perfumami. Lewa reka zapiekla go, jakby uzadlona przez osy: to Miau, przerazona dziwnymi wstrzasami i ociekajaca woda morska, z calych sil wbila w niego pazury. W naglym przyplywie bolu Paul odrzucil od siebie mokra kotke, ktora przekrecajac sie w powietrzu znikla w kwietniku, wzbijajac oblok zoltaworozowych platkow.
W nastepnej chwili cos go chwycilo z tylu i przewrocilo: uderzyl plecami o twarda, gladka jak jedwab kwiecista powierzchnie. Najbardziej przerazilo go to, ze lapa, ktora oplotla mu szyje — lsniaca, o niezwyklej sile, pokryta zielonym futrem w poprzeczne fioletowe pasy — miala dwa lokcie.
Tak szybko, ze nie zdazyl sie jej przyjrzec, zielonofioletowa tygrysia istota uczynila cos z jego nadgarstkiem i kostkami u nog. Lapy z fioletowoszarymi pazurami szczypaly, nie zadajac jednak bolu; w pewnej chwili poczul sie tak, jakby oplotl go waz. Potem tygrysia istota odskoczyla i znikla w kwietniku za Miau, machajac dlugim, puszystym ogonem w fioletowozielone prazki i wzbijajac oblok platkow.
Paul usilowal sie podniesc, ale okazalo sie, ze moze poruszac jedynie glowa, i choc grawitacja byla wciaz zerowa, lezal spetany, nie mogac sie oderwac od podlogi — co bardziej plastycznie sobie uswiadomil, kiedy spojrzal w gore i niecale trzy metry nad soba (a moze pod soba lub z boku — nie wiedzial, jak nazywac kierunki w miejscu, gdzie nie istnieje grawitacja) ujrzal swoje odbicie: lezal rozpostarty, mokry, oklejony piaskiem, blady, z wytrzeszczonymi oczami, a smieszny ten i okropny widok potegowaly liczne, coraz mniejsze odbicia odbic.
Zaczal sobie stopniowo zdawac sprawe z ksztaltu i wyposazenia wnetrza pojazdu. Wiekszosc kwiatow, ktore widzial, byly to lustrzane odbicia. Sufit i podloge tworzyly okragle, plaskie lustra — oddalone o trzy metry od siebie i majace szesc metrow srednicy. On sam lezal na srodku jednego z nich. Sciany miedzy lustrami zdobily egzotyczne kwiaty o olbrzymich platkach, kwiaty male i duze, bladozolte, jasnoniebieskie, fioletowe, karmazynowe — przewaznie jednak rozowe lub jasnoczerwone. Kwiaty wygladaly na prawdzie: mialy bowiem liscie w ksztalcie sierpow, wloczni i powyginane lodygi — prawdopodobnie rama hydroponiczna wypelniala wolna przestrzen miedzy zwezajacymi sie, bocznymi krawedziami pojazdu.
Ale nie caly pojazd o przekroju trojkata zajmowaly rosliny, bo przed soba Paul dostrzegl srebrzystoszara tablice sterownicza, a w kazdym razie plaski blat z gladkimi srebrnymi wypuklosciami i geometrycznymi wzorami. Przekrecajac z trudem glowe, ujrzal podobne tablice w pozostalych rogach. Wszystkie trzy ustawione byly na wierzcholkach rownobocznego trojkata wpisanego w pojazd, a kazda z nich przyslanialy bujne kwiaty — podobnie jak przysloniete bywaja typowo uzytkowe przedmioty jak piecyk, umywalka, telefon czy sprzet stereofoniczny w ciasnym mieszkaniu kobiety, przywiazujacej wage do mody i estetyki wnetrza.
Cale pomieszczenie zalewalo jasne, cieple swiatlo wydobywajace sie… nie, Paul nie wiedzial skad. Jakby wlasne wewnetrzne slonce — dziwne to uczucie.
Jeszcze bardziej dziwne bylo wrazenie, ze ktos wtargnal do jego umyslu i czyta w jego myslach jak w kartach. Przypomnial sobie oklepane twierdzenie, ze tonacy w ciagu kilku sekund przezywa cale swoje zycie, zastanawial sie, czy to samo dzieje sie z czlowiekiem tonacym w kwiatach lub ukrzyzowanym przez tygrysa, ktory zamierza go rozszarpac i pozrec.
Jeszcze bardziej dziwne bylo wrazenie, ze ktos wtargnal predko, ze widzial jedynie zamazane plamy i slyszal niewyrazne dzwieki: wlasne mysli, ktore powstawaly i znikaly tak blyskawicznie, ze nie mogl ich zatrzymac — co za upokorzenie! Kilka obrazow, ktore udalo mu sie dojrzec pod koniec tej umyslowej „odprawy celnej”, przedstawialo glownie zoo i balet.
Rozejrzal sie wkolo: nie bylo jednak najmniejszego sladu ani tygrysiej istoty, ani Miau. Niewidoczne slonce wciaz grzalo. Kwiaty zastygly w bezruchu, wydzielaly duszacy zapach perfum.
Don Merriam byl w polowie trzeciego okrazenia Wedrowca. Po jego prawej rece znajdowala sie nakrapiana zielonymi plamkami nocna strona dziwnej planety, ktora wciaz przywodzila mu na mysl brzuch pajaka. Przed soba widzial skupisko gwiazd, a po lewej stronie czarny, wydluzajacy sie wciaz, elipsoidalny Ksiezyc z czarnymi pajeczynowatymi nicmi, ciagnacymi sie z nosa Ksiezyca i odcinajacymi sie na lsniacym tle nieba. Don byl zziebniety i zmeczony, i juz sie nawet nie staral uzyskac polaczenia radiowego z Ziemia.
Na tle Wedrowca, miedzy planeta a statkiem, tuz przy skupisku gwiazd, ukazal sie mglisty, zoltawy punkt. Punkt blyskawicznie zamienil sie w zolta pozioma kreske, potem w dwie kreski, miedzy ktorymi czarna przestrzen wygladala jak modne, fluorescencyjne reflektory samochodowe, a nastepnie w dwa zolte, rosnace wrzeciona.
Dopiero wtedy kosmonauta zdal sobie sprawe, ze nie jest to wybrzuszenie na powierzchni Wedrowca, ale jakies materialne obiekty, pedzace wprost na Babe Jage. Wzdrygnal sie i zmruzyl oczy — i oto nagle, bez zadnego wyraznego zwolnienia zolte wrzeciona zatrzymaly sie po obu stronach Baby Jagi tak blisko, ze ekran nie obejmowal ich w calosci.
Wrzeciona wygladaly teraz jak dwa statki kosmiczne w ksztalcie talerzy — kazdy dlugosci dziesieciu do pietnastu metrow i szerokosci trzech metrow. Don przynajmniej mial nadzieje, ze to statki, a nie na przyklad jakies potwory kosmiczne.
Przypuszczenia co do ich ksztaltu znalazly wkrotce potwierdzenie, kiedy bez zadnego widocznego blysku z silnikow korekcyjnych statki zwrocily sie w jego strone, przybierajac ksztalt kolisty — w jedno kolo byl wpisany zolty trojkat, na drugim widnialo fioletowe V, ktorego ramiona siegaly od srodka do obwodu kola.
Don poczul, ze kombinezon przylepia mu sie do fotela: Baba Jaga wciagnieta zostala miedzy statki — eskorte, jak je nazwal Don — ktorych tylko przednie krawedzie byly widoczne teraz na ekranie. Odtad pojazdy lecialy dokladnie w tej samej pozycji, jak gdyby przywarly do malutkiego statku kosmicznego, a takze do samego Dona — dziwne to bylo uczucie.
Nastepnie spostrzegl, ze jasnozielone plamki niczym fosforyzujace stonogi przesuwaja sie po czarnym wybrzuszeniu Wedrowca!
Potem zauwazyl, ze skupisko gwiazd sie rozszerza, a czarny elipsoidalny Ksiezyc pozostaje w tyle.
Zrozumial wtedy, ze eskorta Baby Jagi unosi ja w gore z predkoscia okolo stu szescdziesieciu kilometrow na sekunde. Nie czul najmniejszego przeciazenia: gdyby bylo, cisneloby go o sciane statku, moze nawet przebiloby nim sciane na wylot.
Ani razu w ciagu ostatnich kilku godzin, nawet wtedy, gdy lecial przez Ksiezyc, kosmonauta nie pomyslal: To halucynacja. Ale przyszlo mu to do glowy wlasnie teraz. Przyspieszenie i cena, jaka sie za nie placi w paliwie i odksztalceniach bedacych skutkiem przeciazenia — to byly akurat podstawowe wiadomosci z jego dziedziny. To