jednak, co sie teraz dzialo z jego cialem i z Baba Jaga, nie tylko bylo czyms dziwnym i niezrozumialym, ale rowniez stanowilo calkowite zaprzeczenie wszystkiego, co wiedzial o lotach kosmicznych i ich nieprzekraczalnych mozliwosciach. Przed chwila lecial z predkoscia osmiu kilometrow na sekunde, a teraz leci z predkoscia stu szescdziesieciu kilometrow na sekunde pod katem prostym do poprzedniej trasy. Nie czuje jednak predkosci ani pracy silnika rakietowego, strzelajacego plomieniem goretszym od niebieskiej gwiazdy — to nie tylko niesamowite, to wprost niemozliwe.
A jednak zielone plamki w dole znikaly z pola widzenia, a skupisko gwiazd w gorze wciaz sie rozszerzalo, az nagle Baba Jaga wyleciala powyzej Wedrowca na swiatlo sloneczne. Promienie odbite z lewej strony ramy ekranu i z zoltej krawedzi lewego talerza razily Dona. Zamknal oczy, po omacku poszukal okularow polaryzacyjnych, wlozyl je, po czym otworzyl oczy i rozejrzal sie.
Baba Jaga, uwieziona miedzy eskortujacymi ja straznikami, z niesamowita predkoscia piela sie w gore wokol Wedrowca. Ekran przesunal sie lekko w prawo i patrzac sponad planety, Don ujrzal Ziemie, glownie Ocean Spokojny, i olsniewajaca biel slonca, ktorego promienie razily go nawet przez okulary.
Na powierzchni planety znajdujacej sie pod nim byla noc, wkrotce ukazal sie znamionujacy dzien zolty sierp, ktorego dalszy tylko brzeg byl fioletowy.
Nad nim i wokol niego biale nici z Ksiezyca wily sie na tle migoczacego gwiazdami nieba. Dwie z nich byly teraz grubsze — juz nie nici, lecz sznury.
Hen przed nim wstegi zbiegaly sie i skrecaly w strone bieguna polnocnego Wedrowca. Tam, sciesnione, choc wciaz pozostajace oddzielnie, laczyly sie z aksamitna powierzchnia planety, niektore po jej stronie dziennej, inne po nocnej — w sumie bylo ich kilkanascie. Przypominaly teraz dziwne, bezlistne winorosle, wyrastajace z czubka Wedrowca. W tym tez kierunku mknela Baba Jaga i jej eskorta.
Wtem, kiedy Don pewien byl, ze zaraz mina powiekszajace sie lodygi albo na nie wpadna, jego ugruntowane dotychczas wiadomosci o lotach kosmicznych znow okazaly sie mylne: Baba Jaga i jej eskorta w jednej chwili, bez zadnych odczuwalnych zmian, stracily predkosc, kierujac sie jednoczesnie w czarnozolte miejsce, z ktorego wyrastaly owe lodygi.
Albo eskorta Baby Jagi ma bezinercyjny naped — hipoteza, z ktorej smieja sie wszyscy oprocz autorow literatury fantastyczno-naukowej — i unosi Babe Jage w swoim zerowym polu grawitacyjnym, albo on, Don, ma halucynacje, albo…
Zwrocil sie w strone tablicy sterowniczej, zeby za pomoca radaru ustalic odleglosc od powierzchni znajdujacej sie pod nim. Ku swojemu zdziwieniu natychmiast uslyszal echo.
Znajdowal sie piecset kilometrow nad powierzchnia planety i zblizal sie do niej z predkoscia szesnastu kilometrow na sekunde.
Odruchowo nastawil silniki korekcyjne, zeby obrocic Babe Jage i w razie czego hamowac glownym silnikiem, uzywajac resztek paliwa, jakie mu zostaly.
Jednakze Baba Jaga nie drgnela. Ekran wciaz byl zwrocony w kierunku planety. Kosmonauta teraz dopiero spostrzegl, ze leci w dol po stronie dziennej, rownolegle do jednej z nici, ktora przedtem zamienila sie w sznur, a potem w lodyge. Byla teraz ogromna, szeroka moze na poltora kilometra, wypelniajaca jedna czwarta ekranu. Ale z tej niesamowitej perspektywy lodyga niczym karykatura kolumny projektowanej przez Wrighta — szeroka u gory, a coraz ciensza u podstawy — zamieniala sie niemal w punkt tam, gdzie stykala sie z planeta po jej nocnej stronie tuz obok linii dnia.
Ogladajac kolumne z tak bliska, Don zauwazyl, ze jest gladka tylko z wierzchu, a wypelniona ostrymi kamieniami, odlamkami skal i pylem ksiezycowym, pochodzacym, jak sie juz przedtem zorientowal, z wirujacych szybow na nosie Ksiezyca.
Kamienie przemykaly obok niego niczym pociag, ktory jedzie po sasiednim torze nieco predzej niz ten, ktorym my jedziemy.
Oznaczalo to, ze kolumna spada w dol z ta sama predkoscia, co Baba Jaga — szesnascie kilometrow na sekunde. Ale dlaczego w takim razie nie nastepuje olbrzymi wybuch, kiedy kamienie uderzaja o powierzchnie Wedrowca?
Nagle kamienie zaczely mu przelatywac z niebywala szybkoscia przed oczami, tak ze po chwili nie mogl ich odroznic, jakby pociag jadacy po sasiednim torze zamienil sie w ekspres.
Albo kolumna zwiekszyla predkosc, albo… Znow sprawdzil radarem. Wysokosc Baby Jagi i jej eskorty zmniejszyla sie do piecdziesieciu kilometrow, ale teraz zblizali sie do planety juz tylko z predkoscia poltora kilometra na sekunde.
A wiec to drugie — Baba Jaga zwolnila. Radar wskazywal, ze predkosc juz nie maleje. Przez ostatnie dwadziescia minut Don szukal jakichs sladow na powierzchni pod nim. Ale nie znalazl nic — zadnych swiatel po nocnej stronie planety, nic, oprocz gladkiej, cytrynowej rowniny tam, gdzie byl dzien. Potezna, szeroka kolumna z kamiennym pylem nadal opadala.
Czas uciekal — kosmonauta byl juz w cieniu planety.
Zdjal okulary. Przednie krawedzie towarzyszacych mu statkow mialy ten sam fosforyzujacy zolty odcien, co wtedy, kiedy byli za planeta. Przez chwile zdawalo mu sie, ze widzi ich niewyrazne odbicie w ciemnej powierzchni w dole. Przygotowywal sie na zderzenie i smierc.
Wtem czarna powierzchnia znikla, jakby Baba Jaga wraz ze swoja eskorta przebila sie nie uszkodzona przez sufit olbrzymiego oswietlonego pokoju i znalazla sie wysoko w gorze nad inna, nowa powierzchnia.
Nie ulegalo watpliwosci, ze powierzchnia na pewno jest daleko w dole, gdyz spadajaca kolumna kamieni ksiezycowych, wciaz szeroka u gory, zwezala sie do punktu przy zetknieciu z nowa powierzchnia — ten dziwny skrot perspektywiczny sprawial, ze wygladala teraz jak trojkat.
Mozna bylo wyciagnac jeden wniosek. Powierzchnia Wedrowca, ktora widzial do tej pory — powierzchnia, ktora tak dokladnie odbijala swiatlo sloneczne i promienie radaru, ktora byla zolta i fioletowa tam, gdzie panowala noc — to nic innego jak powloka, powloka tak cienka i delikatna, ze malutki statek jak Baba Jaga mogl ja przebic lecac z predkoscia poltora kilometra na sekunde bez zadnego wstrzasu czy uszkodzen, powloka, ktora zaslania i maskuje sztuczne oswietlenie i prawdziwe zycie Wedrowca, powloka, ktora rozciaga sie trzydziesci kilometrow nad prawdziwa powierzchnia planety — jezeli to, na co teraz patrzy, jest prawdziwa powierzchnia, a nie kolejnym zludzeniem.
Byla to prawdziwa powierzchnia, jezeli zlozonosc i masywnosc mozna bylo przyjac za kryteria. Ekran Baby Jagi wypelniala rozlegla, lekko oswietlona rownina, pokryta jeziorami, a przynajmniej jakimis gladkimi, turkusowymi polaciami, rownina, na ktorej widac bylo blyszczace u dolu, okragle, poltorakilometrowe szyby, rownina, zapelniona olbrzymimi brylami wszystkich kolorow i ksztaltow geometrycznych, jakie mozna sobie wyobrazic: stozki, szesciany, walce, spirale, polkule, zikkuraty, rozety — dla Dona bylo to czysto geometryczna abstrakcja.. Potezne budynki, maszyny, pojazdy, dziela sztuki? Bryly mogly byc kazda z tych rzeczy. Nasunely mu sie pewne porownania. Japonska sztuka ukladania kamieni na gigantyczna skale. Okladki ksiazek fantastycznonaukowych, przedstawiajace ciagnaca sie w nieskonczonosc podloge, pokryta abstrakcyjnymi rzezbami, ktore wygladaja jak zywe.
Nastepnie wrocil myslami do wspomnien z wczesnego dziecinstwa. Przypomnial sobie, jak rodzice zabrali go z wizyta do babci w Minneapolis, przypomnial sobie kwaskowaty, cierpki zapach jej wysokiej bawialni, to, jak go ojciec podsadzil, zeby obejrzal — bron Boze niczego nie dotykajac — dziwaczny mebel, zastawiony, jak sie pozniej zorientowal, muszlami kauri, chinskimi monetami, przyciskami do papieru, wyszlifowanymi okazami geologicznymi, kwiatami wtopionymi w plastik i innymi bibelotami, ktore dla malego Dona byly dziwne i zagadkowe, choc niezwykle fascynujace. Teraz znow stal sie malym Donem.
Miedzy nim a rownina, choc nie bezposrednio pod nim, wisialy male, ciemne chmury o nieregularnych ksztaltach, a w nich, jak teczowe jaja w gniezdzie, lezaly wielkie blyszczace kule, z ktorych strzelalo w gore swiatlo o przeroznych barwach.
Wkrotce chmury znikly, przypominajac mu o tym, ze Baba Jaga, ktorej predkosc prawie wcale sie nie zmniejszyla, zbliza sie do imponujaco zabudowanej powierzchni w dole. Widoczny na ekranie odcinek rowniny tez sie raptownie kurczyl, a piekne, nie zidentyfikowane bryly rosly w oczach. Don nie czul jednak strachu — uczucie strachu pryslo, kiedy przebil sie przez powloke Wedrowca.
Baba Jaga i jej eskorta kierowaly sie do punktu miedzy dwoma duzymi szybami, znajdujacymi sie tak blisko siebie, ze Don mial z poczatku wrazenie, ze sie stykaja. Do jednego szybu wpadala kolumna kamieni. Z drugiego promieniowalo charakterystyczne dla tych szybow mgliste swiatlo.
Wreszcie dostrzegl przestrzen dzielaca szyby — przypominala srebrzysta wstege. Jeden ze statkow