trzy czwarte powierzchni Ziemi. Moze ta warstwa wody jest niczym w porownaniu z bezmiarem kosmosu, ale dla Ziemian od dawna stanowi symbol bezkresnych przestrzeni, glebi i mocy. Morza zawsze mialy swoich bogow: fenickiego Dagona, egipskiego Nuna, celtyckiego Nodensa, skandynawska Rane, boga Rigi, ktorego czcili autochtoni australijscy, Neptuna i Posejdona. A muzyka morz sa plywy.
Strunami harfy, na ktorej w skupieniu gra Diana, bogini Ksiezyca, ja ogromne strefy morskich wod — glebokie na kilkanascie kilometrow, szerokie na kilkaset kilometrow, dlugie na kilka tysiecy kilometrow.
Na wielkich, rozleglych obszarach Pacyfiku i Oceanu Indyjskiego, od Filipin do Chile, od Alaski do Kolumbii, od Antarktydy do Kalifornii, od Arabii Saudyjskiej do Australii, od krolestwa Lesota do Tasmanii, ciagna sie najdluzsze struny. Stad pochodza glebsze tony, a niektore wibracje trwaja caly dzien.
Atlantyk dostarcza tonow srednich, cantabile. Tempo jest tu szybsze i bardziej regularne, a takty poludniowe graja plywy znane kulturze zachodu. Glowne struny siegaja od Nowej Fundlandii do Brazylii, od Grenlandii do Hiszpanii, od Poludniowej Afryki do Antarktydy.
Kiedy struny sie krzyzuja, dzwieki zanikaja; dzieje sie to na przyklad przy wezlach plywowych u brzegow Norwegii, przy Wyspach Zawietrznych i na Tahiti, gdzie kontrole nad malymi plywam! sprawuje Slonce — muzyka dalekiego Apolla, slabiej od Diany uderzajacego w struny, niezmiennie niesie ze soba przyplyw w poludnie i o polnocy, a odplyw o wschodzie i zachodzie slonca.
Wiolinowe dzwieki harfy oceanicznej powstaja dzieki echom plywowym w zatokach, ujsciach rzek, ciesninach i morzach oslonietych przez lad. Najkrotsze struny sa na ogol najglosniejsze i najbardziej dynamiczne — skrzypce przeciez dominuja nad wiolonczela; te najkrotsze struny to wysoki przyplyw w Zatoce Fundy, przy ujsciu rzeki Severn, w okolicach polnocnej Francji, w Ciesninie Magellana i na Morzu Arabskim i Irlandzkim.
Pod dotknieciem delikatnych palcow Ksiezyca struny wodne wibruja lagodnie — pol metra w gore i w dol, jeden metr, trzy metry, rzadziej szesc, bardzo rzadko wyzej niz szesc.
Ale harfe morz wyrwano z rak Diany i Apolla: teraz struny jej szarpia palce osiemdziesiat razy silniejsze. Pierwszego dnia po ukazaniu sie Wedrowca przyplywy i od — plywy byly od pieciu do pietnastu razy wieksze niz zazwyczaj, drugiego dnia wieksze od dziesieciu do dwudziestu pieciu razy — a woda blyskawicznie reagowala na wirtuoza Wedrowca. Dwumetrowe fale osiagnely wysokosc dwudziestu metrow, dziesieciometrowe — wysokosc stu metrow i wiecej.
Potezne plywy przebiegaly mniej wiecej tak jak dawniej: gral inny harfiarz, ale harfa byla ta sama. Tahiti byla tylko jednym z wielu terenow na Ziemi — nie wszystkie byly cofniete w glab ladu — gdzie przybysz nie wyrzadzil szkod, a stanowil jedynie efektowne widowisko astronomiczne.
Wybrzeza powstrzymuja morza wysokimi murami podmywanymi stale przez plywy. Jednakze gdzieniegdzie na Ziemi granicza z morzem rozlegle obszary nizinne — tu przyplyw odbywa codziennie kilkukilometrowa droge w glab ladu: to Holandia, polnocne obszary Niemiec, kilka innych plaz i slonych moczarow oraz polnocno-zachodnia czesc Afryki.
Ale istnieje rowniez wiele plaskich brzegow wznoszacych sie zaledwie kilka czy kilkanascie metrow nad oceanem. Tam wzmozone przez Wedrowca plywy wdzieraly sie od pietnastu do osiemdziesieciu — i wiecej — kilometrow w glab ladu. Ogromne masy wodne zmieszane z piaskiem i gleba zalewaly waskie doliny i pedzily, porywajac i unoszac wszystko, co stalo na ich drodze, toczac z hukiem kamienie i glazy. W innych natomiast miejscach woda wdzierala sie cicho jak smierc.
Tam, gdzie przyplyw byl gwaltowny, a brzegi niemal pionowe, choc niezbyt wysokie — na przyklad nad Zatoka Fundy i Kanalem Bristolskim, przy ujsciu Sekwany i Tamizy — fale wzbijaly sie fontanna w gore i spadaly na lad.
Cofajaca sie woda stracala w oceaniczne glebiny piasek z niskich szelfow kontynentalnych. Z wody wylanialy sie gleboko osadzone rafy i wyspy, inne rafy i wyspy woda zatapiala. Z plytkich morz i zatok, na przyklad z Zatoki Perskiej, woda odplywala dwa razy dziennie. W ciesninach fale zlobily glebsze koryta. Woda morska zalewala plytkie przesmyki, zatruwala sola tereny bogate w zyzna glebe, zmywala owce i bydlo z pastwisk, rownala z ziemia domy i miasta, zatapiala wielkie porty.
Mimo zaskoczenia i widma katastrofy, ludzie bioracy udzial w akcji ratowniczej, ryzykujac zycie, dokonywali cudow, przy ktorych blednie slawetna ewakuacja w Dunkierce. Straz przybrzezna i Czerwony Krzyz, ktorych zadaniem jest niesienie pomocy, rozwijaly wspaniala dzialalnosc; przygotowania na wypadek wojny atomowej lub innej kleski sowicie sie oplacily.
Jednakze zginely miliony ludzi.
Niektorzy wiedzieli, ze nalezy uciekac, poniewaz sytuacja staje sie coraz grozniejsza, i uciekli. Inni, nawet na terenach najbardziej zagrozonych, pozostali na miejscu.
Dai Davies kroczyl z nieposkromiona energia, a zarazem ze skupieniem pijaka u szczytu upojenia alkoholem, przez rzednaca mgle po zasmieconym, piaszczystym korycie rzeki Severn, tuz przy jej ujsciu. Dwa razy posliznal sie i upadl, brudzac sobie rece i ubranie, ale natychmiast sie podnosil i nie tracac chwili ruszal dalej. Od czasu do czasu ogladal sie na pozostawione przez siebie slady i widzac, ze idzie krzywo, wyrownywa! kierunek marszu. Rowniez od czasu do czasu, nie zwalniajac kroku, pociagal lyk z piersiowki.
Wybrzeze Sornerset dawno juz zniklo mu z oczu, jedynie w gorze rzeki kolo Avonmouth przez resztki mgly widzial majaczace w oddali przetwornie rybne. Dawno juz ucichly nieszczere okrzyki i obojetne przestrogi („Wracaj, ty durny Walijczyku, bo sie utopisz!”) mezczyzn, ktorych spotkal rano w piwiarni.
Co pewien czas Dai spiewal: „Ide do Walii, mijaja mile, a odplyw przybiera na sile”, chwilami urozmaical piosenke przeklenstwami typu: „Parszywi somersetczycy, ja im pokaze!” albo „Scierwo jankesi, Ksiezyc chca nam ukrasc!” i fragmentami swojej nie dokonczonej piosenki „Zegnaj Mono”: „Zziebnieta Mono w meteorze-skiffie… Pelna dziewiczo-blasku, choc stara jak Fomalhaut… Zanurza biale palce w moich stawach… Kolysze moje wody w przod i w tyl…”
W oddali rozlegl sie przytlumiony ryk. Helikopter jak duch polecial w dol rzeki, ryk jednak nie ustal. Dai szedl teraz przez wyjatkowo mulista pochylosc: buty co rusz zapadaly mu sie w piasku az po kostki i za kazdym razem musial uwalniac noge mocnym szarpnieciem. Pomyslal, ze jest nad kanalem Severn i idzie po piaszczystym dnie rozlewiska Welsh Grounds.
Ryk przybral na sile; wedrowka stala sie latwiejsza, gdyz piaszczyste dno znow zaczelo opadac; ostatnia zaslona mgly znikla i droge zatarasowala nagle wartka, metna rzeka, ponad stumetrowej szerokosci. Jej pokryte piana grzywacze wgryzaly sie chciwie w piaszczyste brzegi po obu stronach koryta.
Dai oniemial. Po prostu nie przyszlo mu do glowy, ze przy najmniejszym nawet przyplywie Severn znow stanie sie rzeka. Uswiadomil sobie, ze nie przebyl jeszcze nawet jednej czwartej kanalu.
W gorze rzeki, tam gdzie Avon wpada do wiekszej rzeki, dostrzegl — tak, bez watpienia! — grozne, rozhukane, biale fale.
Daleko w dole rzeki dojrzal pochyla rufe parowca, ktory osiadl no mieliznie. Nad nim unosil sie helikopter. Dal sie slyszec daleki odglos syreny.
Dai odskoczyl w tyl, kiedy zwal ziemi z brzegu spadl przed nim. Mimo to dzielnie zdjal plaszcz — czekala go przeciez przeprawa przez wode — i wyjal z niego butelke. Czarna, oblamana belka z przybitymi do niej listwami, podobna do wielkiego scyzoryka z otwartymi ostrzami, poplynela z pluskiem w dol rzeki. Dai przylozyl butelke do ust. Byla pusta.
Przeszyl go dreszcz. Poczul, ze jest bezradny jak mrowka, choc ambicje ma iscie napoleonskie. Ogarnal go strach.
Obejrzal sie. Slady butow na piasku byly teraz niewyraznymi wgnieceniami. Piasek polyskiwal od wody, ktorej przed kilkoma minutami jeszcze nie bylo. Zaczal sie przyplyw.
Dai odrzucil butelke i pobiegl czym predzej po sladach, dopoki jeszcze byly widoczne. Nogi zapadaly mu sie glebiej, niz kiedy szedl w,te strone.
Jake Lesher kilkakrotnie nacisnal kciukiem przelacznik, choc wiedzial juz, ze w budynku nie ma pradu. Stal w ciemnym salonie i patrzyl na winde. Podczas ostatniego wstrzasu winda obsunela sie o okolo pietnascie centymetrow i przekrzywila na bok. Padajacy na nia cien sprawial, ze aluminiowe sciany wygladaly jak pomarszczone. Chlopcu zdawalo sie, ze widzi wydobywajace sie z niej czarne nici dymu — wrocil wiec w polmrok tarasu.
— Jest coraz wiecej dymu, a nawet widac plomienie! — zawolala do niego Sally, wychylajac sie przez balustrade. — Plomienie pna sie w gore i ludzie obserwuja je z okien (naprzeciwko, ale poziom wody wzrasta