powiedzial o stuszescdziesieciornetrowej fali, ktora mnie zatopi, jezeli czym predzej nie wydostane sie z doliny. Przedstawil to bardzo obrazowo. A potem powiedzial, zebym sie nie glowil nad decyzja, bo on ma za soba faceta z karabinem. Pani uwaza, ze to milo z mojej strony? Nie mialem innego wyjscia. A poza tym — dodal — lawina zatarasowala droge na poludnie, ktora mialem jechac. Pomyslalem sobie, ze od biedy moge sie przylaczyc do waszej zwariowanej paczki.
Margo rozesmiala sie zazenowana.
— Przyzwyczai sie pan do nas — zapewnila go.
W tej chwili do autobusu wsiadl Dragal, wolajac do Brechta:
— No dobrze, Wanda i ja pojedziemy tym wehikulem, ale kategorycznie odmawiam picia mleka z opadem promieniotworczym i trutka na szczury!
Kierowca spojrzal na Margo.
— Moze — odparl kwasno.
Reszta pasazerow rowniez wsiadla. Podczas gdy kierowca rozmawial z Margo, Hunter usiadl kolo niej. Margo ostentacyjnie przesunela sie, ale Hunter nawet na nia nie patrzyl. Brecht stanal w drzwiach i policzyl pasazerow.
— Jestesmy w komplecie — oznajmil. Wychyli! sie.i krzyknal do Hixona: — Dobra, jedziemy! Skrecaj i ruszaj za nami!
Autobus i furgonetka zawrocily na moscie. Margo zauwazyla, ze poziom wody w zalewie podniosl sie o metr. Nadciagnela niewielka fala zwienczona piana. Plaza, na ktora Margo zestrzelila glaz, tez byla zalana. Jaszcze w nocy morze bylo prawie o kilometr od szosy, teraz zaledwie sto metrow dzielilo szose od fal.
Brecht usadowil sie w strategicznym miejscu, ktore sobie zarezerwowal — naprzeciw Huntera i tuz przy drzwiach. Polozyl noge na wolnym siedzeniu obok siebie.
— Kierunek: gory Santa Monica — powiedzial do kierowcy. — Niech pan jedzie piecdziesiatka i uwaza na glazy. Po szesciu kilometrach szosa nadbrzezna skreca w gory, mamy wiec dosc czasu, zeby uciec od Pacyfiku, gdyby zechcial nas wchlonac. Pamietajcie — zwrocil sie do wszystkich — ze plywy na wybrzezu Pacyfiku sa zmienne. Cale szczescie, ze dzis rano przyplyw nie jest zbyt duzy. Harry! — zawolal przez ramie — bedziesz naszym oficerem lacznikowym. Pilnuj, zeby furgonetka nie znikla nam z oczu. Hej, nie tloczcie sie wszyscy po stronie morza I Autobus ma byc rowno obciazony, kiedy wjedziemy w gory. Przyplyw juz nas nie dogoni — nie grozi nam to.
— Chyba ze nastapia nowe… — zaczela Margo, ale zaraz ugryzla sie w jezyk. Chciala powiedziec: „nowe fale wywolane trzesieniem” albo „tsunamii”.
Hunter usmiechnal sie do niej.
— Masz racje. Lepiej nie wywolywac wilka z lasu — szepnal jej do ucha, a potem niewiele glosniej powiedzial do Brechta: — Rudolfie, skad wytrzasnales te stuszescdziesieciometrowe fale?
— Dwumetrowa amplituda plywu w Los Angeles razy osiemdziesiat — odparl. — Szczerze pragne, aby sie okazalo, ze przesadzam, ale musimy wiedziec, czego sie z grubsza spodziewac. Ach, zycie na fali, dom w wirujacej glebi, lalalalala…
Margo wzdrygnela sie, slyszac ochryply glos Brechta, ktory spiewal, chcac dodac wszystkim otuchy — jak spiewal, to zupelnie inna sprawa — i zaczela zalowac, ze to nie jest glos Paula. Zlozyla rece na piersi i spojrzala na oparcie siedzenia kierowcy. Chociaz bylo swiezo wyszorowane, mogla na nim odczytac rozne napisy typu: „Ozzie to smierdziel”, „Jo-Ann ma sztuczne cycyki” i „Dziadek ma trzynascie zebow”.
Mimo zapewnien Brechta, ze nic im nie grozi, w autobusie panowal niepokoj, napiecie roslo — pasazerowie pilnie obserwowali scigajace ich fale, patrzyli na zamglony horyzont: Margo poczula, ze napiecie oslablo w chwili, kiedy autobus skrecil na czarna, dwupasmowa szose, ktora piela sie w gore, ale potem znow wzroslo, gdy wszyscy natychmiast zaczeli obserwowac droge, wypatrujac na niej osypisk i wyrw. Przypomniala sobie nagle niezwykle sugestywny opis pani Hixon i zdanie: „Gory bulgotaly jak gulasz”. Ale przynajmniej pierwszy odcinek drogi, prowadzacy pod niezbyt wysokie wzgorze, byl pusty i gladki.
— Furgonetka skreca za nami! — zawolal z tylu McHeath niczym zolnierz, ktory zdaje raport.
— W porzadku, Harry! — krzyknal do niego Brecht, a potem zadowolony zwrocil sie do Huntera i Margo i glosno, tak zeby wszyscy slyszeli, powiedzial:
— Licze na te szose gorska. Niewiele o niej pisano w prasie, ale prawde mowiac jest to olbrzymi krok naprzod w historii budownictwa drog.
— Hej, Brecht! — zawolal Wojtowicz. — Gdyby ta szosa byla nie uszkodzona az do Doliny, nie bylaby taka pusta.
— Jestes dzis spostrzegawczy — zauwazyl Brecht. — Ale nam chodzi o to, zeby byla nie uszkodzona tylko przez piec kilometrow. Wtedy bedziemy juz dwiescie metrow nad poziomem morza. A pozostale trzydziesci piec kilometrow juz nas nie obchodzi. Wlasciwie byloby lepiej dla nas, gdyby dalej droga rzeczywiscie byla zatarasowana.
— Rozumiem. W przeciwnym razie ugrzezniemy wsrod piecdziesieciu milionow wozow.
— Mamusiu, przed nami niebo jest czarniejsze — powiedziala Anna, ktora wraz z Rama Joan siedziala za Brechtem. — Wielki pioropusz dymu.
— Jestesmy miedzy ogniem a woda — oznajmil Dragal, ktorego znow ogarnal marzycielski nastroj. — Ale badzcie dobrej mysli. Ispan wroci.
— Tego sie wlasnie obawiam — rzekl polglosem Hunter do Margo i patrzac na jej zapieta na suwak kurtke, dodal tym samym tonem: — Moze bys mi pokazala to, co ci zrzucila ta kocica? Widzialem, jak zlapalas jakis szary przedmiot, dzis rano wyprobowalas go, prawda? Dobrze dziala?
Margo nie odpowiedziala, ale Hunter ciagnal dalej:
— Mozesz nic nie mowic, jezeli przez to czujesz sie bezpieczniej. Slyszalem twoja rozmowe z Brechtem i z calego serca cie popieram. W przeciwnym razie natychmiast bym ci to odebral.
Margo nawet nie spojrzala na niego. Moze i uczesal brode, ale wciaz Jeszcze zalatywalo od niego pizmem i potem.
Autobus wjechal na pierwsze wzniesienie, wzial powolny zakret w dol i zaczal sie piac pod nastepna, bardziej stroma gore. Na drodze wciaz nie bylo widac zadnych skal ani nawet kamieni.
— Szosa przez gory Santa Monica — powiedzial glosno Brecht — biegnie niemal po samych ich szczytach. Zbudowana jest ze wzmocnionego asfaltu, przez co jest bardziej solidna i wytrzymala na wstrzasy tektoniczne. Dowiedzialem sie tego wszystkiego myszkujac po roznych pismach technicznych. Nie ma to jak wszechstronny geniusz.
— Wszechstronny gadula — mruknal ktos z tylu. Brecht obejrzal sie, usmiechajac sie ozieble, i spojrzal podejrzliwie na Rame Joan.
— Jestesmy juz sto metrow nad poziomem morza — oznajmil.
Autobus skrecil i zaczal sie piac pod druga gore — stad rozciagal sie ostatni widok na szose nadbrzezna. Szosa byla zalana. Fale rozbijaly sie o krzaczaste zbocza.
Dai Davies z lekcewazaca obojetnoscia, niczym zafascynowany poezja syn Posejdona w bibliotece swojego ojca, obserwowal szeroki, szary Kanal Bristolski, ktory w zamglonym, srebrzystym swietle zachodzacego slonca lsnil gdzieniegdzie jak stal, podczas gdy woda powoli podnosila sie, zalewajac porosniete glogiem zbocze po drugiej stronie ulicy.
Kiedy po raz ostatni wygladal przez okno, dwa frachtowce i jeden statek plynely w dol kanalu, zmagajac sie z powodzia. Teraz juz ich nie bylo: na powierzchni unosily sie jedynie pojedyncze deski, o w oddali mala lodz — Dai uznal, ze nie warto sie jej nawet przygladac.
Przed polgodzina wlaczyl radio i sluchal wyglaszanych zalamujacym sie glosem komunikatow o monstrualnych plywach; nerwowo powtarzanych wyjasnien, ze plywy spowodowane zostaly olbrzymimi wstrzasami, ktore nawiedzily skorupe ziemska podczas ostatnich kilku godzin; rozpaczliwych instrukcji dla marynarzy, kierowcow autobusow i maszynistow, zeby robili to, owo i co tylko w ich mocy; i ponurych, histerycznych nawolywan, skierowanych do mieszkancow calej Anglii, zeby — z tego, co zdolal wywnioskowac — udali sie gdziekolwiek, a.najlepiej na szczyt gory Snowdon.
Pomyslal, ze wczesniejsza seria rozpaczliwych ostrzezen kazala tutejszym tchorzliwym mieszkancom pozamykac bary i uciec z miasta, ale po chwili odzyskal humor i zaczal tanczyc i spiewac glosno: „Kto sie boi przyplywu i fali? Na pewno nie ja, Dail”.