odlecial.
Richard, zly na siebie, potrzasnal glowa i ruszyl naprzod. Podobne sceny napawaly go smutkiem i wcale nie zblizaly dc powziecia decyzji.
Wkrotce jednak obmyslil pewien plan. Postanowil, ze zanim znow wzbierze woda, musi dojsc do gor Cotswolds, tam przeczekac przyplyw, ruszyc podczas odplywu w kierunku Tewkesbury, przemierzyc rownine Severn i dotrzec do gor Malvern; tak, krok po kroku, dobrnie wreszcie do Black Mountains w Walii, gdzie nie dosiegnie go chyba najwiekszy nawet przyplyw. Ozywienie, ktore chwilowo oslablo, teraz znow powrocilo.
Oczywiscie, byloby moze rozsadniej wrocic do Chiltern Hills albo wspiac sie na niezbyt wysokie gory, znajdujace sie na wschod od Islip. Richard doszedl jednak do wniosku, ze miejsca te beda zajmowac tlumy uciekajace wciaz na zachod z Londynu. Poza tym najwieksza niechec budzila w nim mysl, ze mialby sie teraz gdzies zatrzymac, chocby w bezpiecznym miejscu na gorze, i tam czekac bezczynnie. Byloby to nie do zniesienia — czul, ze musi wciaz isc, isc przed siebie. Ponadto chcial przeciez wykonac plon, ktory z takim wysilkiem ulozyl.
Powiedzial o zamierzonej trasie Cotswolds-Malvern Hills-Black Mountains dwom starszym mezczyznom, z ktorymi szedl od paru godzin. Pierwszy orzekl, ze plan jest calkowicie nierealny, wariacki pomysl i tyle; drugi stwierdzil, ze w ten sposob mozna by uratowac pol Anglii, wobec czego trzeba natychmiast powiadomic odpowiednie wladze (zaczal tez gwaltownie dawac znaki laska w kierunku krazacego nad nimi helikoptera).
Richard stracil do nich sympatie, zwlaszcza do tego drugiego, przyspieszyl kroku i zostawil ich, pochlonietych zacieta, glosna sprzeczka. Ozywienie nagle minelo i uswiadomil sobie, ze jego plan — i w ogole caly proces myslowy, ktory go sklonil do wyboru tej wlasnie trasy — mial na celu tylko usprawiedliwienie pragnienia ucieczki na zachod, rownie pozbawionej sensu, jak wedrowki stad lemingow przez Polwysep Skandynawski do Oceanu Atlantyckiego, gdzie czeka ich smierc. A moze, zastanawial sie, wstrzas i dezorientacja, ktorej ulegl zarowno on sam, jak i wszyscy dokola, obnazyla ukryty dotad pod nawarstwieniami cywilizacji pierwotny instynkt, ktory po prostu kaze ludziom reagowac na ten sam zew natury, co lemingom?
Nie zwalniajac kroku, zblizyl sie do drogi i zaczal obserwowac przejezdzajace samochody, szukajac wolnego miejsca, czy chocby stopnia, na ktorym moglby podjechac dalej. Mniejsza o lemingi, bo lepszego planu przeciez nie ma. W dodatku przypomnial sobie najbardziej przekonywajacy kontrargument pierwszego z napotkanych mezczyzn — do gor Cotswolds jest co najmniej dobre czterdziesci kilometrow.
Nad ranem nowy przyplyw, znacznie wiekszy od nocnego, wdarl sie do Kanalu Bristolskiego i zalal tereny nad rzeka Severn, niosac na swoich falach wraki statkow, poszarpane stogi siana, boje zerwane z kotwic, slupy telegraficzne wlokace za soba druty, zdemolowane domy i zwloki topielcow — a wraz z przyplywem Dai Davies, ktory do ostatnich chwil zycia pozostal romantycznym poeta walijskim, minal Glamorgan, Monmouth i wrocil w ojczyste strony wirujac i obracajac sie pietnascie metrow pod woda niczym martwy fenicki marynarz z wiersza T. S. Eliota.
Rozdzial 29
Margo i Hunter, kazde owiniete wlasnym kocem, pelnili straz w malej okraglej pieczarze, ktora McHeath i Dodd po wygarnieciu wody deszczowej jako tako osuszyli. Nad nimi na zachodzie posrod rozsianych na niebie chmur migotaly gwiazdy, wschodnia zas i srodkowa czesc nieba wciaz byla czarna. Pod nimi waski promien swiatla zalewal zamkniete samochody i szose prowadzaca do Doliny. Poniewaz Dodd mial zapas baterii do latarki, Brecht wpadl na pomysl, zeby ustawic ja na glazie tarasujacym droge.
— Tym na strazy latwiej bedzie dojrzec, czy nikt sie nie podkrada od strony Doliny — powiedzial. — jezeli ktos nadejdzie, swiatlo go zaciekawi, i jesli nie bedzie mial zlych zamiarow, na pewno krzyknie: „hop, hop”. Nie strzelajcie jednak do kogos tylko dlatego, ze milczy. Wezcie go na cel i kazcie mu sie zatrzymac. A potem obudzcie mnie.
Margo i Hunter siedzieli i palili, ogniki papierosow kolidowaly co prawda z regulami idealnej zasadzki, ale mieli nadzieje, ze nikt tego nie zauwazy. Margo zaciagnela sie lekko i rozzarzony koniec papierosa oswietlil jej wpadniete policzki i jasne, geste wlosy, gladko zaczesane po wczorajszej kapieli w slonej wodzie.
— Wygladasz jak walkiria, Margo — powiedzial cicho Hunter.
Blask papierosa padl teraz na szary pistolet, ktory Margo wyjela spod kurtki i trzymala w rece.
— Czuje sie jak walkiria — szepnela zadowolona. — Nie lubie sie rozstawac z tym pistoletem, chociaz spostrzezenia Dodda sa ciekawe.
Podczas gdy Dodd i McHeath stali na warcie, niski mezczyzna oswietlil latarka pistolet i dokladnie go zbadal za pomoca malej, osmiokrotnie powiekszajacej lupy: rownolegle do fioletowej linii dostrzegl niezwykla precyzyjna skale.
— Wykonaly to istoty obdarzone znacznie lepszym wzrokiem niz my — stwierdzil.
Odkryl jeszcze cos, czego Margo nie zauwazyla: miniaturowy drazek w zaglebieniu kolby, skierowany na rownie miniaturowa, okragla skale umieszczona na koncu lufy. Nikt nie wiedzial, do czego sluzy drazek, ale wszyscy zgodnie uznali, ze nie nalezy robic z nim jakichkolwiek eksperymentow.
— Ciekawe, na ilu planetach zabijano z tej broni? szepnela Margo.
— Tak — rzekl Hunter. — Wygladasz jak walkiria, ktora niczym westalka strzeze swietego ognia tej broni.
Przysunal sie blizej. Margo poczula zapach potu przywodzacy na mysl pizmo.
— Szzz… slyszales? — zapytala oddychajac szybko. Zgasili papierosy i rozgladajac sie, czekali w napieciu. Hunter cicho podczolgal sie na szczyt wzniesienia droga, ktora przedtem zapamietal, aby sprawdzic, czy nikogo tam nie ma, mimo ze po drugiej stronie wzniesienia bylo pionowe, dziesieciometrowe urwisko.
Z autobusu i furgonetki nie dobiegal zaden szmer i nie widac bylo, zeby ktos obcy poruszal sie po terenie, ale poszum wiatru przypomnial im o grobie skalnym niecale piec metrow dalej. Po pewnym czasie wrocili do pieczary i znow zapalili papierosy.
— Wiesz, Margo — powiedzial Hunter, konczac poprzednia mysl — wydaje mi sie, ze zabijajac tych mezczyzn ozylas, jakbys sie obudzila po raz pierwszy w zyciu. Takie gwaltowne przezycie zmienia czlowieka.
Margo usmiechnela sie do siebie i z powaga skinela glowa.
— Teraz wszystko nabralo znaczenia — odparla szeptem. — Rzeczywistosc stala sie bardziej konkretna. Rozumiem ja, czuje, ze jest mi blizsza. A przede wszystkim rozumiem ludzi. To wspaniale uczucie.
— I dzieki temu jestes piekna — powiedzial Hunter, biorac ja za reke. — Jeszcze piekniejsza. Piekna westalka. Walkiria.
— Alez, Ross — szepnela z powaga — mozna by pomyslec, ze sie do mnie zalecasz.
— Bo tak jest — odparl, sciskajac mocniej jej reke.
— Masz zone i dwoch synkow w Oregonie — powiedziala i odsunela sie od niego, ale nie na tyle, zeby uwolnic reke.
— Oni sie nie licza, chociaz wciaz sie o nich martwie. Ale teraz zyjemy z dnia na dzien, z sekundy na sekunde. Kazda godzina moze byc ostatnia. Margo, chcialbym cie pocalowac.
— Poznalismy sie dopiero wczoraj, Ross. Jestes o kilkanascie lat starszy ode mnie.
— Najwyzej o dziesiec — szepnal, dyszac ciezko, Margo, dawne zasady i przesady juz nie obowiazuja. Tak jak powiedzial Rudolf, rzeczywistosc przestala byc realna.
Wtem wiatr rozwial nad nimi chmury i ujrzeli Wedrowca z mandala na tarczy, na pol opasanego lsniacym Ksiezycem. Piekno zlocistofioletowej kuli zaparlo im dech w piersiach, ale po kilku sekundach Ross Hunter objal dziewczyne ramieniem i przytulil do siebie. Margo wyrwala mu sie i wskazala palcem na niebo.
— Tam jest moj narzeczony — powiedziala. — Byl stacjonowany na tej… na tych roziskrzonych szczatkach. Ale moze udalo mu sie uciec? Moze jest teraz na Wedrowcu?
— Slyszalem o twoim narzeczonym — rzekl Hunter, patrzac na jej twarz, ktora teraz, w blasku Wedrowca, widac bylo i bez zarzacego sie papierosa. — Czytalem nawet o waszym romansie w jakims pismie. Na zdjeciu usmiechalas sie wyniosle i wygladalas na okropna snobke. Pomyslalem sobie — ona jeszcze nie wie, co to zycie, przydalby sie jej prawdziwy mezczyzna, — Taki jak ty, co? No, a poza tym jest Paul — mowila szybko — ktorego porwal ten talerz i zabral nie wiadomo dokad. Kocha mnie, ale ma okropne kompleksy. Moze to, co sie teraz