a nastepnie znow sie wznosilo, choc juz nie tak wysoko.
Zbocze po lewej stronie bylo czarne, a po prawej zielonkawobrunatne. Szosa wila sie po nim zakosami, raz po raz przecinajac granice miedzy terenem spalonym a nie spalonym.
U podnoza zbocza, tuz przy granicy pozaru, szosa przebiegala obok trzech bialych budynkow stojacych na duzym podworzu, wysypanym zwirem i otoczonym wysoka metalowa siatka, po czym skrecala w rozpostarta po obu j«j stronach szeroka rownine, ktora lagodnie wznosila sie pod gore, znikajac miedzy wzgorzami.
Przez srodek rowniny ciagnelo sie cos, co wygladalo jak pokryty luska, splaszczony waz dlugosci pieciu kilometrow, a szerokosci trzydziestu metrow. Luski, ktorych w kazdym lsniacym po brzegach rzedzie miescilo sie osiem czy dziewiec, byly przewaznie niebieskie, brazowe, bezowe i czarne, choc gdzieniegdzie widac bylo czerwona lub zielona. Z lsniacych srebrnych bokow mozna bylo wnosic, ze waz ma srebrny brzuch.
Wojtowicz podszedl do Brechta.
— Jezu! — zawolal. — Dojechalismy. O rety! Wezem byla autostrada 101, na ktorej zderzak przy zderzaku staly gesto samochody.
— Musze pomowic z Doddem i McHeathem — rzekl chrapliwie Brecht.
— Anno, zawolaj panow — polecila Rama Joan corce. Dziewczynka przecisnela sie do drzwi i wyskoczyla z samochodu.
Kiedy Margo i Hunter przestali bladzic oczami po rowninie i zatrzymali spojrzenie na najblizszym punkcie, dostrzezone szczegoly upewnily ich, ze to bynajmniej nie jest waz. W wielu miejscach samochody staly na poboczu, tuz przy metalowej siatce. Niektore mialy podniesione maski, a po bokach jakies biale plamy — Hunter zorientowal sie, ze sa to zalosne, pokorne prosby o pomoc: reczniki, koszule, chusty i chusteczki wywieszone przez kierowcow, zanim powstal zator.
Gdzieniegdzie pogiete albo ustawione w poprzek luski oznaczaly wozy nie usuniete po kraksie, a takze nieudane proby kierowcow, ktorzy usilowali zawrocic na trawie dzielacej pasy autostrady albo na poboczu i odjechac droga, ktora przybyli.
W trzech miejscach siatka byla mocno wgnieciona przez maski samochodow: zapewne i tedy kierowcy chcieli wydostac sie z zatoru. Jedna proba powiodla sie do pewnego stopnia — siatka pekla, ale dalsza droge tarasowaly rozbite i lezace w rowie samochody, dwa z,nich jeden na drugim.
Niektorzy kierowcy wciaz nadaremnie starali sie wydostac, podjezdzajac metr do przodu, potem cofajac sie metr do tylu. Duszacy zapach spalin mieszal sie z zapachem dymu niesionym przez wilgotny wiatr i poludniowego wschodu.
Hunter usilowal sobie wyobrazic, co tu sie dzialo w nocy, tuz zanim powstal ogromny zator: widzial te piec tysiecy samochodow, dziesiec tysiecy polyskujacych i migocacych reflektorow, dziesiec tysiecy zderzakow wpadajacych na siebie z brzekiem, kilka wozow policyjnych, starajacych sie utrzymac porzadek na drodze, ktora z kazda chwila stawala sie coraz bardziej zatloczona, piec tysiecy silnikow, spaliny buchajace z rur wydechowych, klaksony… a jeszcze ze sto tysiecy samochodow miedzy tym miejscom i Los Angeles.
Rozmyslania przerwal mu glos Dragala:
— Dolina suchych kosci. Panie latajacych talerzy, imituj sie nad nimi.
Stojaca przy samochodzie Rama Joan powiedziala cicho:
— Nawet zloczynca jest szczesliwy, dopoki jego zly czyn nie zaowocuje. A kiedy zaowocuje…
Najwieksza i najgrozniejsza kraksa miala miejsce tuz za trzema budynkami, tam gdzie szosa prowadzaca przez gory Santa Monica laczyla sie z autostrada 101: zderzylo sie tu ponad sto samochodow, kilka lezalo kolami do gory, kilka na boku, a trzydziesci najblizszych bylo osmalonych ogniem. Hunterowi przyszlo na mysl, ze tutaj zapewne wybuchl pozar, od ktorego zajal sie las i zarosla.
Dopiero po jakims czasie (choc moze uplynela tylko sekunda, gdy tak stali, z niedowierzaniem rozgladajac sie wkolo) Margo i Hunter ujrzeli ludzi — jak gdyby jakies prawo natury nie pozwalalo im dostrzegac drobniejszych elementow, zanim ogarneli calosc.
Ludzie! — przynajmniej trzy lub cztery osoby na kazdy samochod. Wielu — moj Ty Boze! — wciaz siedzialo w worach. Niektorzy stali albo chodzili miedzy samochodami, inni stali lub siedzieli na dachach, ktore przykryli pledami. Na lewo za spalonymi wozami sporo osob przeszlo przez siatke i rozlozylo sie biwakiem, zaslaniajac sie od slonca recznikami plazowymi i kocami. Ale malo kto oddalal sie od autostrady i olbrzymiego zatoru; moze liczyli na to, ze za kilka godzin, czy chocby za dzien, zator zostanie zlikwidowany. Rowniez malo kto spacerowal — wszyscy na ogol chronili sie w cieniu.
Hunter przypomnial sobie stary dowcip, ze mieszkancy Los Angeles, ktorzy w odwiedziny do sasiadow mieszkajacych po przeciwnej stronie ulicy jezdza samochodami, zapomnieli, do czego sluza nogi — byl to jeden z tych dowcipow, ktore nie odbiegaja zbytnio od prawdy.
Na lewo od kraksy i miejsca, w ktorym szosa gorska laczyla sie z autostrada 101, kilka czarnobialych wozow policyjnych, niczym furgony osadnikow, ustawilo sie polkolem na pustym poboczu. Owa barykada z wozow tarasowala dwumetrowa dziure w siatce, najwyrazniej wycieta nozycami. Przy dziurze stalo pieciu policjantow: jeden z nich wlasnie wsiadl na motocykl, wyjechal przez otwor w siatce, skrecil i popedzil na polnoc po rownym terenie za ogrodzeniem. Kilka osob wyszlo T cienia i usilowalo go zatrzymac, ale on jechal dalej wzbijajac tumany kurzu, ktore rosly i klebily sie wokol biwakujacych.
Po prawej stronie autostrady, gdzie wielkie czarne chmury raptownie unosily sie do gory, biwakowalo znacznie mniej osob, wiecej zas — a byly to na ogol osoby mlode i szczuple — wymachiwalo rekami, skakalo, zbieralo sie w gromadki, rozchodzilo z znow zbieralo. Z tej rowniez strony dolatywaly ciche dzwieki instrumentow: trabki, klarnetu i perkusji.
Dwie grupy, tak bardzo rozne w zachowaniu, dzielil stumetrowy pas zieleni, przez ktory biegla szosa gorska, a na ktorym, pora dziesiecioma osobami lezacymi na ziemi, nie bylo nikogo — nawet samochody byly puste. Hunter zaczal sie zastanawiac, dlaczego te osoby w taki upal leza na sloncu, gdy nagle uswiadomil sobie, ze nie zyja.
Pochloniety obserwowaniem rowniny, zapomnial prawie o swoich wspoltowarzyszach, ktorzy zebrali sie dokola. Teraz uslyszal kroki i glos Dodda:
— Spojrzcie tylko na te chmury! Po raz pierwszy zdarza mi sie widziec, zeby w poludniowej Kalifornii wilgotny wiatr nadciagal ze wschodu.
Uslyszal tez odpowiedz McHeatha:
— Moze woda wdarla sie w glab ladu i zalalo jezioro Salton Sea i inne nisko polozone obszary? A przy stukilometrowym zalewie musi byc ogromne parowanie.
Hunter znow skierowal spojrzenie na przerazajacy widok w dole.
Trzech mlodziencow z grupy szczuplych i aktywnych weszlo na skraj ziemi niczyjej, poruszajac sie predko dziwnym, chwiejnym krokiem. Jeden z nich, sadzac po ruchach, niosl butelke, ktora wciaz podnosil do ust. Uszli niecale piecdziesiat metrow, kiedy od strony wozow policyjnych rozlegly sie strzaly. Jeden mlodzieniec upadl — z tej odleglosci Hunter nie widzial, czy lezy bez ruchu, czy zwija sie z bolu. Dwaj pozostali przeskoczyli przez najblizsze samochody i ukryli sie za nimi.
Objal mocno ramieniem Margo.
— Na milosc boska, Rudolfie, co sie tom dzieje? — zapytal.
— Wlasnie — wtracil Wojtowicz. — Powiedz, co widzisz przez lornetke. Wyglada na wojne.
— Masz racje — odparl krotko Brecht. — A teraz kto chce, niech slucha — powiedzial glosno, wciaz patrzac w dol przez lornetke — bo nie bede powtarzal po raz drugi i nie mamy czasu na przekazywanie sobie lornetki. Toczy sie wojna, a przynajmniej wielka potyczka miedzy grupa mlodych ludzi i grupa starszych, a raczej miedzy mlodymi i policja, ktorej pomaga kilka starszych osob. Pozostali sa chyba neutralni, a w kazdym razie nie wtracaja sie. Nastolatki przeciw policji ochraniajacej rodziny. Nastal chyba dzien mlodych. Ci szczupli to wlasnie mlodziez, nastolatki. Pija — rozbili ciezarowke z alkoholem i wyciagaja z niej butelki. Na otwartej przestrzeni gra zespol jazzowy. Gdzieniegdzie bija sie — na noze i piesci. Banda z mlotami bez zadnego powodu tlucze szyby w samochodach i gniecie maski.
W swojej relacji Brecht swiadomie nie wspomnial o nagich parach kopulujacych w samochodach — zapewne ze wzgledu na cien, a nie dlatego, zeby sie wstydzili — o dwoch dziewczynach tanczacych nago przy zespole jazzowym, o bezsensownym biciu i atletach przemocy oraz o kilkuosobowej grupie, ktora stala z dala od muzykow i z chlodnicy samochodow chciwie pila wode… Brecht mial nadzieje, ze nie jest zatruta.
— Ale w swej agresywnosci nie poprzestaja tylko na tym — ciagnal dalej. — Teraz skradaja sie miedzy pustymi wozami w strone policjantow. Kilku z nich ma bron, reszta butelki. Ale zdaje sie, ze policja zastawila na