czwartym zakretem. Wrocil biegiem do samochodu, zanim jednak oddal Margo pistolet, rzucil okiem na podzialke — zostalo jeszcze troche ladunku. Odjezdzajac, uslyszal pisk hamulcow i gniewne krzyki.
— Oni nie beda mogli juz tedy przejechac, prawda? — zapytala Anna.
— Nikt nie bedzie mogl przejechac, kochanie — powiedziala jej Rama Joan.
— Miejmy nadzieje — wtracila ironicznie Margo, ktora siedziala z tylu. — Jak ci poszlo, Ross?
— Skaly od zbocza do zbocza — odparl krotko. — Dwie z nich pewnie trzeba bedzie usuwac dzwigiem.
— Ale mnie chodzi o tych milych ludzi, ktorych minelismy na skrzyzowaniu — dodala Anna.
— Moja wlasna szose, te, ktora przyjechali! — burknal Hunter. — Poza tym, mogli przeciez zawrocic i czym predzej stad sie wyniesc. A jezeli zostali na miejscu, to tylko swiadczy o ich glupocie!
Anna odsunela sie od niego i przytulila do matki. Hunter wsciekly byl na siebie, ze wyladowal zlosc na Bogu ducha winnym dziecku. Brecht nigdy by sie tak do Anny ne odezwal — pomyslal.
— Profesor Hunter postapil jak najbardziej slusznie, Anno — poparla go stanowczo Wanda. — Mezczyzna musi przede wszystkim myslec o bezpieczenstwie towarzyszacych mu kobiet.
— Bogowie zawsze mieli klopoty z magiczna bronia, kochanie — rzekla lagodnie do Anny Rama Joan. — Wiemy o tym z mitologii.
Hunter, wpatrujac sie piekacymi oczerni w kreta droge, mial ochote im powiedziec, zeby przestaly gadac, ale sie w ostatniej chwili pohamowal.
Minelo dobre dwadziescia minut, zanim dogonili furgonetke. Hixon zatrzymal sie przy bocznej drodze.
— Jest tabliczka,,Do Vandenbergu”! — zawolal, wskazujac na znak, kiedy woz Huntera zatrzymal sie obok. — Zdaje mi sie, ze prowadzi no skroty przez gory. Skoro i tak jedziemy tam, zeby znalezc Opperly’ego, mysle, ze ta droga bedzie lepsza, i znacznie krotsza niz szosa nadbrzezna.
Hunter uniosl sie z siedzenia. Boczna droga wygladala calkiem dobrze, w kazdym razie krotki odcinek przed nim pokryty byl asfaltem tak jak droga, ktora dotychczas jechali. Przez chwile nikt sie nie odzywal.
Wtedy z poludniowego wschodu przemknal im nad glowami odglos przejmujacy, lecz cichy jak westchnienie. Mie istnial taki slownik, ktory by przelozyl ten dzwiek na slowa wyjasniajace, ze to wlasnie trzy i pol godziny temu znikla powierzchni Ziemi przesmyk Rivas, don Guillermo Walker oraz Jose i Miguel Araiza.
Hunter potrzasnal glowa i rzekl donosnie:
— Nie, jedziemy dalej szosa przez gory Santa Monica.
Jechalismy nia wczoraj i wiemy, w jakim jest stanie — nie ma tam zadnych osypisk ani zatorow. Po nowej drodze nie wiemy, czego sie spodziewac.
— Czyzby? — wtracil Hixon. — Przedtem tez nie chciales mnie sluchac, a potem jednak zatarasowales szose glazami.
— Zgadza sie — odparl niezbyt uprzejmie Hunter. Zadna inna odpowiedz nie przyszla mu na mysl.
— Poza tym, jak mi Dodd przypomnial, bedzie przyplyw — ciagnal dalej. — Musimy wziac to pod uwage jadac szosa nadbrzezna.
— Nic nam nie grozi, jezeli dojedziemy tam przed zachodem slonca — powiedzial Hunter. — Odplyw jest o piatej. To znaczy, jezeli nic sie od wczoraj nie zmienilo.
— Wlasnie… jezeli sie nie zmienilo — wtracil z przekasem Hixon.
— Wszedzie nad morzem musimy sie liczyc z plywami — rzekl Hunter. Stopniowo tracil panowanie nad soba. — Wsiadamy i jedziemy — rozkazal. — Ja pojade pierwszy.
Usiadl za kierownica i ruszyl szosa gorska. Po chwili Margo powiedziala uspokajajaco:
— Hixon jedzie za nami.
— Niechby tylko sprobowal sie odlaczyc! — warknal Hunter.
Od czterdziestu godzin Wedrowiec powodowa! coraz wieksze i wyzsze plywy nie tylko na morzach, ale rowniez w atmosferze, w ktorej wyzwalal fale ciepla cztery razy wieksze od normalnych wywolywanych rozgrzaniem powietrza przez slonce. Poza tym wybuchy wulkanow i parowanie wody nad rozleglymi terenami zalanymi przyplywem mialy olbrzymi, nie spotykany dotad wplyw na pogode. W powietrzu tworzyly sie wiry. Zrywaly sie burze. Na Morzu Karaibskim, Celehes, Sulu i Poludniowochinskim oraz na kilku innych bardziej zagrozonych obszarach sila wiatru wzmagala sie jak nigdy dotychczas.
Transatlantyk atomowy „Prince Charles” minal port Cayenne i plynal smialo na poludniowy wschod. Ciemne zarysy Cape d’Orange, odcinajace sie na tle zachodzacego, czerwonego slonca, byly wskazowka dla zalogi, ze statek mija ujscie rzeki Oyapock i zbliza sie do Amazonki. Kapitan Sithwise cztery razy przekazywal wiadomosc kapitanom-powstancom, blagajac ich, zeby jak najdalej od plyneli od ladu i skierowali statek na poludniowy Atlantyk. Ci go jednak wysmieli.
Wolf Loner plynal po wodach nie tknietych jeszcze wiatrem Wedrowca i w szarzejacej mgle szukal zarysow Race Point lub Cape Ann, migoczacego nierownomiernie swiatla latarni M mota albo blyskajacej dwukrotnie i regularnie co szesc sekund latarni Gravesa w przedporciu Bostonu. Wiedzial, ze zbliza sie do kresu podrozy, ale dziwily go rozne szczatki unoszace sie na wodzie, nie spodziewal sie bowiem, ze jest az tak blisko brzegu. Nie pozostalo mu nic innego, tylko plynac dalej, rozgladajac sie uwaznie wokolo.
Barbara wziela niewielki teleskop i wspiela sie na dach unieruchomionego RollsRoycea, skad miala lepszy widok na niski las mangrowy, ciagnacy sie po obu stronach waskiej drogi, pokrytej wyrzuconymi przez fale wodorostami. Byl juz zmrok, jedyne swiatlo dawal zolty odblask po zachodzacym sloncu, ktory odbijal sie w chmurach gnanych po niebie zimnym poludniowo-wschodnim wiatrem. W ciagu ostatnich dwudziestu minut pogoda zmienila sie raptownie.
Hester wychylila sie przez okno i glosnym szeptem powiedziala:
— Niech pani przestanie tupac, panno Barbaro, i pozwoli staremu KKK odpoczac. Biedak ledwo zyje.
Helena, przykucnawszy obok samochodu, podawala Benjy’emu narzedzia — Murzyn lezal pod wozem usilujac wyciagnac dlugi kawalek grubego drutu, ktory owinal sie ciasno, zwoj na zwoju, wokol osi tylnego lewego kola, co zauwazyli dopiero wowczas, gdy kolo sie zablokowalo.
Benjy wyczolgal sie spod wozu i przykucnal obok Heleny; oparl glowe na rekach i oddychajac ciezko, potrzasnal nia.
— Chyba wie dam rady — powiedzial, — Nie mam nozyc, a ten drut jest cholernie mocny. Owinal sie wokol kola ze dwiescie razy.
Barbara, ktora stojac na dachu lustrowala teren — starala sie utrzymac rownowage na wietrze, nie zmieniajac pozycji nog — i tak uwazala to za cud, ze Benjy w ogole zdolal uruchomic zalany woda woz, a potem przez cala godzine prowadzic go po sliskiej, mokrej, niebezpiecznej drodze na polnoc, nim zaczely sie te nowe klopoty.
— Postaraj sie, Benjy — przynaglila go ostro Hester. — To jest najnizej polozony teren, przez jaki przejezdzalismy, a w razie nastepnej powodzi, nawet jak sie wdrapiemy na te krzywe drzewka, nic z nas nie zostanie.
— Hester, naprawde nie dam rady — odparl Benjy. — To robota co najmniej na dwie, trzy godziny.
— Sluchajcie! — zawolala nagle Barbara. — Taon dalej przy drodze, niecale dwa kilometry stad, widac na czubku drzewa bialy trojkat! Jestesmy uratowani!
— I co nam przyjdzie z bialego trojkata, moje dziecko? — zapytala Hester.
— Benjy, czy moglbys skombinowac jakies nosze dla pana Ketteringa? — poprosila Barbara. — Albo niesc go ze dwa kilometry?
— Czemu nie? — mruknal Murzyn. — To jedyne, czego dzis jeszcze nie robilem.
Bagong Bung zanurzony po lydki w brudnym, cuchnacym rybami! szlamie zawziecie kopal krotkim szpadlem. Co pewien czas odrzucal szpadel na bok i przebieral rekami mul, a ilekroc znalazl maly zablocony przedmiot, chowal go nie ogladajac do plociennego worka i znow zabieral sie do kopania.
Na jego nogach widnialy pregi pozostawione przez meduzy, lewa reke mial spuchnieta, poniewaz ugryzl go jakis glowonog, nie zwracal jednak uwagi na bol, choc od czasu do czasu poswiecal chwile na to, zeby bezlitosnie zmiazdzyc szpadlem groznie wygladajacego robaka albo odepchnac zielonego kraba, ktory przypelzal za blisko.
Kopal prawie na samym srodku spiczastego rombu trzydziestometrowej dlugosci i szesciometrowej szerokosci, ktorego granice wyznaczaly wystajace gdzieniegdzie czarne, zgnile deski, porosniete muszlami i