— Zaraz wracam — powiedzial. Wyrzekl formule, po czym przejscie zaczelo sie otwierac.
— Chcialbym z toba pojsc. Jezeli sie zgodzisz — poprosil cicho Mglisty.
— Swietnie, chodzmy — odpowiedzial Enoch.
Na zewnatrz bylo ciemno, wiec Enoch zapalil latarnie. Mglisty przygladal jej sie uwaznie.
— Material palny ze skamielin — wyjasnil Enoch. — Pali sie koniuszek nasaczonego knota.
Mglisty spytal przerazony:
— Ale z pewnoscia znacie cos lepszego?
— Teraz mamy duzo lepsze — uspokoil go Enoch. — Po prostu jestem staroswiecki.
Enoch szedl pierwszy, Mglisty o krok za nim. Latarnia rzucala niewielki krag swiatla.
— To dzika planeta — stwierdzil Mglisty.
— Tutaj dzika. W innych czesciach ujarzmiona.
— Moja planeta podlega kontroli — powiedzial przybysz. — Jest kontrolowana calkowicie.
— Wiem. Rozmawialem z wieloma Weganami. Opisali mi wasza planete.
Skierowali sie do stodoly.
— Chcesz wrocic? — spytal Enoch.
— Nie — odrzekl Mglisty. — To radosne przezycie. Czy te tam to dzikie rosliny?
— Nazywamy je drzewami — wyjasnil Enoch.
— Wiatr wieje, jak chce?
— Tak. Na razie nie potrafimy kontrolowac pogody.
Lopata stala przy drzwiach stodoly. Enoch podniosl ja i skierowal sie do sadu.
— Oczywiscie wiesz, ze ciala nie ma — powiedzial Mglisty.
— Jestem na to przygotowany.
— Wiec dlaczego?
— Bo musze miec pewnosc. Nie zrozumiesz tego, prawda?
— Powiedziales w stacji, ze usilowales nas zrozumiec. Moze dla odmiany wreszcie ktorys z nas powinien postarac sie zrozumiec ciebie.
Enoch prowadzil sciezka przez sad. Doszli do plotu wokol cmentarza rodzinnego. Krzywo umocowana furtka stala otworem. Enoch wszedl przez nia, za nim Mglisty.
— Tutaj go pogrzebales?
— To cmentarz rodzinny. Leza tu moja matka i ojciec. Pochowalem go obok nich.
Podal latarnie Mglistemu, a sam podszedl z lopata do grobu. Wbil narzedzie w ziemie.
— Badz tak dobry i podejdz blizej z ta latarnia.
Mglisty zblizyl sie.
Enoch uklakl i odgarnal opadle na ziemie liscie. Pod nimi ziemia byla miekka — ktos musial ja niedawno rozkopac. Zapadla sie, a w srodku zaglebienia byl nieduzy otwor. Enoch przesunal dlonia po ziemi. Uslyszal, jak grudki wpadaja w dziure i uderzaja w cos, co nie bylo gleba.
Mglisty znow poruszyl latarnia i Enoch nic nie widzial. Ale Enochowi nie bylo juz potrzebne swiatlo. Zdawal sobie sprawe, ze kopanie nic nie da; wiedzial, co by znalazl. Powinien byl pilnowac. Nie powinien byl umieszczac zwracajacego uwage kamienia — ale Galaktyka Centralna mowila wyraznie: „Postepuj jak z przedstawicielem swojej rasy”. Tak wlasnie uczynil.
Wyprostowal sie, lecz wciaz kleczal, czujac, jak wilgoc ziemi wsiaka w jego spodnie.
— Nikt mi o tym nie powiedzial — rzekl cicho Mglisty.
— O czym?
— O nagrobku. I o napisie na nim. Nie mialem pojecia, ze znasz nasz jezyk.
— Nauczylem sie. Chcialem kiedys przeczytac pewne zwoje.
Obawiam sie, ze nie wladam nim biegle.
— Dwa bledy ortograficzne — powiedzial Mglisty — i drobna niezrecznosc, ale to sienie liczy. Liczy sie natomiast to, ze kiedy pisales, myslales jak jeden z nas.
Enoch wstal i siegnal po latarnie.
— Wracajmy — rzucil ostro. — Juz wiem, kto to zrobil. Musze go dopasc.
21.
Porywisty wiatr zawodzil w koronach wysokich drzew. Przycmione swiatlo latarni wydobywalo z mroku biel kepy brzoz, rosnacej na skraju niewielkiego urwiska, ktore opadalo kilka metrow w dol; trzeba tu bylo skrecic w prawo, potem dalej schodzic po zboczu.
Enoch odwrocil sie nieznacznie i spojrzal przez ramie. Lucy szla tuz za nim. Usmiechnela sie i gestem pokazala, ze wszystko w porzadku. Przekazal jej na migi, ze musza skrecic w prawo i ze powinna isc tuz za nim.
„Zreszta to zupelnie niepotrzebne — pomyslal. — Ona zna wzgorze rownie dobrze jak ja, a moze nawet lepiej ode mnie.”
Skrecil w prawo, podazyl skrajem skalnego urwiska i przy wyrwie skierowal sie w dol. Z lewej strony slychac bylo bystry strumien, ktory spadal ze skal zaraz za polem.
Zbocze opadalo teraz bardziej stromo, poprowadzil wiec w poprzek stromizny.
„Dziwne — pomyslal — nawet w ciemnosci rozpoznaje niektore naturalne elementy krajobrazu: wykrzywiony bialy dab, ktory stoi pod niezwyklym katem ponad sciana zbocza, niewielki las czerwonych debow, rosnacych na skalnym rumowisku, gdzie nie dotrze do nich zaden drwal, oczko bagna wypelnione witkami bazi, wpasowane zgrabnie w niewielki taras na stromej scianie.”
Daleko w dole widac bylo swiatla w oknach i Enoch skrecil w ich strone. Spojrzal przez ramie, by upewnic sie, czy Lucy podaza za nim.
Doszli do ogrodzenia z dragow i przeczolgali sie pod nim. Dalej teren byl juz bardziej rowny.
Gdzies ponizej zaszczekal w ciemnosci pies, potem drugi. Przylaczyly sie zaraz inne; cale stado zblizalo sie, przeczesujac zbocze. Przybiegly w tupocie lap, ominely Enocha i rzucily sie na Lucy — nagle z czujnych straznikow przemienily sie w komitet powitalny. Raz po raz ktorys wyskakiwal w gore z klebowiska. Rece Lucy zajete byly poklepywaniem psich lbow. Jak na zawolanie naraz wszystkie psy rzucily sie przed siebie, dokazujac radosnie, zatoczyly kolo i przybiegly z powrotem.
W nieduzej odleglosci od ogrodzenia z dragow byl ogrod warzywny. Enoch ruszyl na przelaj, ostroznie stapajac sciezka miedzy zagonami. Dotarli na podworze. Stal przed nimi dom, chylacy sie ku ziemi, bliski ruinie; jego zarysy skrywala ciemnosc i tylko okna kuchni jarzyly sie cieplym, miekkim swiatlem lamp.
Enoch podszedl do drzwi kuchni i zapukal. Uslyszal kroki rozbrzmiewajace na posadzce.
Drzwi otworzyly sie i w otoczce swiatla stanela pani Fisher: wysoka koscista kobieta, ubrana w cos, co bardziej przypominalo worek niz suknie. Wpatrywala sie w Enocha z wyrazem obawy i odwagi zarazem.
Wreszcie dostrzegla za jego plecami corke.
— Lucy!
Dziewczyna skoczyla naprzod, wprost w ramiona matki.
Enoch postawil latarnie na ziemi, wsadzil karabin pod pache i przestapil prog.
Rodzina siedziala przy kolacji wokol wielkiego stolu na srodku kuchni. Posrodku stolu stala ozdobna lampa naftowa.
Hank powstal, a jego trzej synowie i nieznajomy siedzieli na miejscach.
— Wiec przyprowadzil ja pan do domu — powiedzial Hank.
— Odnalazlem ja — rzekl Enoch.
— Dopiero co przyszlismy do domu. Mielismy zamiar znow isc i szukac jej.
— Pamieta pan, co pan powiedzial dzis po poludniu?
— Mowilem wiele rzeczy.
— Powiedzial pan, ze we mnie siedzi czart. Jeszcze raz podniesie pan reke na te dziewczyne, a ja panu pokaze, jaki to diabel we mnie siedzi.
— Nie nastraszy mnie pan gadaniem — zaperzyl sie Hank.