gdyby tysiac rozjuszonych wieprzow walczylo o najlepsze kaski w korycie z pomyjami. Z oddali, byc moze znad rzeki, dochodzil gleboki, monotonny ryk.

Enochowi powstaly wlosy na glowie. Zaladowal karabin. To dziwne. Wyczuwal niebezpieczenstwo i zdawal sobie z niego sprawe, a przeciez na razie nic sie nie dzialo. Wydawalo sie jednak, ze niebezpieczenstwo czai sie ze wszystkich stron.

Odwrocil sie i zobaczyl ciemna gestwine lasu nie opadal, ktory porastal zbocza nadrzecznych wzgorz i graniczyl z morzem wysokich traw wokol pagorka. Za wzgorzami ciemna purpura majaczylo pasmo poteznych gor az pod niebo, purpurowych po same wierzcholki, bez sladu snieznych czap.

Wtem z lasu wypadly dwie istoty i zastygly na jego skraju. Usiadly z ogonami owinietymi wokol lap i wykrzywily pyski. Przypominaly wilki albo psy — Enoch nigdy nie widzial takich stworzen. Ich siersc, blyszczaca w bladym sloncu, byla jakby nasmarowana tluszczem i przerzedzala sie na karku. Glowy mialy lyse. Wygladaly jak dwaj zlosliwi starcy na maskaradzie, odziani w wilcze skory. Efekt psuly wywieszone ozory — jaskrawoczerwone plamy na trupio bladych pyskach.

Las trwal w bezruchu. Byly tylko dwie ponure bestie, ktore przysiadly na zadach, wykrzywiajac pyski, jakby sie usmiechaly.

Lesny gaszcz byl splatany i ciemny, gleboka zielen listowia zdawala sie niemal czarna, wszystkie liscie lsnily, jakby zostaly wypolerowane.

Enoch odwrocil sie, by spojrzec na rzeke. Na skraju traw ustawil sie rzad ropuchowatych potworow: dlugich na prawie dwa metry, z glowami na wysokosci metra, o ciele koloru brzucha zdechlej ryby i o jednym oku — lub czyms, co przypominalo ogromne oko — ponad pyskiem. Slepia niczym wyszlifowane kamienie odbijaly przycmiony blask slonca jak oczy polujacego kota, ktore lsnia schwytane w promien swiatla.

Ryk nadal dobiegal znad rzeki, a kiedy cichl, dawalo sie slyszec slabe brzeczenie, gniewne i zlosliwe, jak brzeczenie komara szykujacego sie do ataku, lecz o wiele ostrzejsze.

Enoch gwaltownie podniosl glowe; zobaczyl sznur kropek, ktore unosily sie tak wysoko, ze nie mogl dojrzec, czym w istocie byly.

Spojrzal na rzad ropuchowatych stworzen. Katem oka pochwycil jakis ruch i obrocil sie w strone lasu.

Wilcze sylwetki o lysych glowach cicho wspinaly sie po zboczu. Nie spieszyly sie. Nie wykonywaly zadnych gwaltownych ruchow.

Enoch podrzucil karabin — wpasowal sie idealnie w cialo, jakby byl jego czescia. Muszka weszla w szczerbinke i spoczela na pysku pierwszej bestii. Bron kopnela, gdy Enoch nacisnal spust. Nie sprawdzal, czy strzal polozyl stworzenie. Odwiodl zamek, podczas gdy lufa podazala za druga bestia. Kopniecie karabinu — i druga wilkopodobna istota przekoziolkowala i stoczyla sie po zboczu.

Ponownie zaladowal bron odwracajac sie. Luska zuzytego naboju blysnela mosiadzem w promieniach slonca.

Ropuchowate stworzenia przyblizyly sie. Podkradaly sie, gdy na nie nie patrzyl; teraz zastygly, wpatrujac sie w niego.

Siegnal do kieszeni i wydobyl dwa naboje. Wsunal je do magazynka w miejsce wystrzelonych.

Ryk w dole ustal, ale teraz nie wiadomo skad zaczelo rozbrzmiewac wycie. Obracajac sie ostroznie, Enoch probowal ustalic jego zrodlo. Wydawalo sie, ze wycie dobiega z lasu, lecz nic nie wskazywalo na to, iz w lesie cos sie ukrywa.

Gdy wycie cichlo, slyszal wciaz brzeczenie, ktore stalo sie jakby glosniejsze. Spojrzal w niebo. Kropki powiekszyly sie i zmienily ustawienie. Utworzyly krag i spiralnie kolujac, obnizaly lot. Nadal Enoch nie mial pojecia, czym byly.

Skierowal spojrzenie na ropuchowate stworzenia. Znow podpelzly.

Uniosl karabin i w polowie drogi broni do ramienia nacisnal spust. Oko jednego z potworow eksplodowalo, wydajac dzwiek przypominajacy plusk kamienia wrzucanego w wode. Poczwara nie podskoczyla ani nie poturlala sie. Po prostu opadla plasko na ziemie, jakby ktos postawil na niej noge i mocno nadepnal. W miejscu oka ziala wielka okragla dziura, ktora zaczela wypelniac sie zolta gesta ciecza — pewnie byla to krew potwora.

Pozostale stworzenia cofnely sie powoli i ostroznie. Opuscily pagorek, zatrzymaly sie na skraju traw.

Wycie rozbrzmiewalo coraz blizej, brzeczenie tez narastalo. Enoch nie mial juz watpliwosci: wycie dobiegalo ze wzgorz.

Wykonal zwrot i zobaczyl, jak cos przecina niebo od strony pasma gor i schodzi, wyjac, zboczem. Byl to ogromny czarny balon, ktory to pecznial, to znow wiotczal; kolysal sie i podskakiwal podczas marszu, zwieszony w miejscu polaczenia czterech lukowatych sztywnych nog, ktore unosily go wysoko ponad lasem. Kroczyl chwiejnie, przy kazdym kroku podnoszac nogi wysoko ponad korony poteznych drzew. Kazdemu postawieniu nogi towarzyszylo trzaskanie galezi i drzew, lamanych lub roztracanych.

Dreszcz przebiegl Enochowi po plecach, wlosy stanely deba pod wplywem jakiegos pierwotnego instynktu, nakazujacego im ustawic sie w wojowniczy czub. Choc paralizowal go strach, jakas niewielka czesc jego mozgu pamietala, ze przeciez zostal oddany jeden strzal. Zaglebil wiec dlon w kieszen po nowy pocisk do magazynka.

Brzeczenie rozbrzmiewalo duzo glosniej i zmienil sie jego ton. Dzwiek zblizal sie ze straszliwa predkoscia.

Enoch gwaltownie podniosl glowe; kropki przestaly kolowac na niebie i nurkowaly wprost na niego, jedna za druga. Rzucil spojrzenie w kierunku wyjacego balonu, podrygujacego na szczudlowatych nogach. Balon wciaz sie zblizal, lecz nurkujace kropki byly szybsze — pierwsze mialy dotrzec do pagorka.

Enoch podniosl karabin i przesunal do przodu, gotow w kazdej chwili podrzucic go do ramienia. Nie spuszczal z oka kropek, ktore przemienily sie w potworne, wydluzone ksztalty. Kazdemu wyrastalo z glowy cos w rodzaju dlugiego rapiera. „Jakby dziob” — pomyslal Enoch. Stworzenia musialy byc ptakami, tylko wiekszymi, bardziej wydluzonymi, przy tym drapiezniejszymi od jakichkolwiek ptakow na ziemi.

Brzeczenie przeszlo w pisk o wznoszacym sie tonie. Wtorowalo mu wycie balonu.

Enoch, nieswiadomy ruchu swoich rak, oparl karabin na ramieniu i czekal na chwile, az pierwszy z nurkujacych potworow znajdzie sie w zasiegu strzalu.

Spadaly z nieba jak kamienie. Byly wieksze, niz poczatkowo sadzil — ogromne i liczne, niby chmura strzal wycelowanych wprost w niego.

Karabin z gluchym odglosem uderzyl go w ramie i jeden ze stworow zwinal sie, tracac strzelisty ksztalt, po czym zaczal spadac, zbaczajac z kursu. Enoch zaladowal i znow wystrzelil. Drugi stwor zachwial sie w locie, a nastepnie runal w dol. Jeszcze raz zaladowal i nacisnal spust. Trzeci spadal ukosnie w strone rzeki, bijac bezradnie skrzydlami.

Reszta zaniechala lotu nurkujacego. Zatoczyly ciasne kolo i wzbily sie w niebo, mlocac zawziecie ogromnymi niczym smigi wiatraka skrzydlami.

Na wzgorze padl cien i gdzies z wysoka opadla potezna kolumna, wbijajac sie w zbocze. Ziemia zadrzala, a woda ukryta wsrod traw trysnela wysoko w powietrze.

Wycie zagluszalo wszystko. Wielki balon zblizal sie, kolyszac na swoich nogach.

Enoch zobaczyl pysk, jesli cos tak groteskowego i tak obrzydliwego mozna bylo nazwac pyskiem. Potwor mial dziob, a pod nim otwor gebowy z przyssawka i z tuzin organow przypominajacych slepia. Nogi wygladaly jak odwrocone V; ich krotsze odcinki schodzily sie i w tym miejscu zawieszony byl wielki balon — korpus stworzenia — z pyskiem pod spodem, dzieki czemu istota widziala cala strefe lowow, rozciagajaca sie ponizej.

Nagle potwor zgial nogi, by schwytac zdobycz.

Enoch nie byl swiadom tego, ze podniosl karabin, ze ladowal go i strzelal. Zdawalo mu sie, iz stoi obok i przyglada sie strzelajacej postaci, ktora nie byla nim samym.

Wielkie strzepy miesa odrywaly sie od czarnej powloki balonu. Z dziur wyplynela ciecz, ktora zamienila sie w mgle i zaczela opadac deszczem czarnych kropel.

Karabin wydal suchy, metaliczny trzask — zabraklo w nim naboi, lecz kolejny strzal nie byl juz konieczny. Wielkie nogi zginaly sie w drgawkach, a skurczonym cielskiem wstrzasaly konwulsje w chmurze wydobywajacej sie ze stworzenia. Wycie ucichlo i Enoch slyszal szum kropel spadajacych z chmury na niewysoka trawe wzgorza.

Smrod przyprawial o mdlosci, a spadajace krople byly lepkie i oleiste. W gorze wielka szczudlowata konstrukcja walila sie i miala zaraz runac na ziemie.

Вы читаете Stacja tranzytowa
Добавить отзыв
ВСЕ ОТЗЫВЫ О КНИГЕ В ИЗБРАННОЕ

0

Вы можете отметить интересные вам фрагменты текста, которые будут доступны по уникальной ссылке в адресной строке браузера.

Отметить Добавить цитату