– Siekiera.
Znow siekiery! – pomyslal Colin.
Przez chwile jego zoladek wydawal sie istota zyjaca samodzielnie, poniewaz slizgal sie, podskakiwal i skrecal raz za razem, jakby chcial gwaltownie opuscic cialo Colina.
– Opowiem ci o wszystkim, gdy juz tam dotrzemy – powiedzial Roy. – Chodz.
– Poczekaj chwile – Colin probowal zyskac na czasie. – Mam zabrudzone okulary.
Zdjal szkla, wyciagnal z kieszeni chusteczke i starannie wytarl grube soczewki. Roya widzial jeszcze dosc dobrze, ale wszystko poza nim, wszystko, co znajdowalo sie w odleglosci wiekszej niz piec stop, bylo zamazane.
– Pospiesz sie, Colin.
– Moze powinnismy poczekac do jutra?
– Tak dlugo zamierzasz czyscic te swoje cholerne okulary?
– Chodzi o to, ze za dnia zobaczymy wiecej.
– Wydaje mi sie, ze nawiedzone miejsca lepiej ogladac w nocy.
– Ale w nocy niczego nie zobaczymy.
– Boisz sie? – Roy przygladal mu sie przez pare sekund.
– Czego?
– Duchow.
– Oczywiscie, ze nie.
– Wyglada na to, ze tak.
– No… to jednak troche glupie platac sie w takim miejscu po ciemku, glucha noca, rozumiesz.
– Nie. Nie rozumiem.
– Nie mowie o duchach. Chodzi o to, ze nie jest zbyt bezpiecznie w srodku nocy buszowac po rozpadajacym sie domu.
– Masz pietra.
– Jeszcze czego.
– Udowodnij, ze nie masz.
– Dlaczego mialbym cokolwiek udowadniac?
– Chcesz, zeby twoj brat krwi mial cie za tchorza?
Colin milczal. Wiercil sie niespokojnie.
– No chodz! – powiedzial Roy.
Wsiadl na rower i wyjechal z pustej stacji, kierujac sie na polnoc. Nie obejrzal sie za siebie.
Colin stal przy automacie z napojami. Sam. Nie lubil byc sam. Zwlaszcza w nocy.
Roy byl juz przy nastepnej przecznicy i wciaz sie oddalal.
– Cholera – powiedzial Colin. – Poczekaj na mnie! – krzyknal – i wdrapal sie na swoj rower.
10
Ostatni stromy odcinek ulicy pokonali na piechote, prowadzac rowery. Na wzgorzu majaczyl opuszczony, zniszczony dom. Z kazdym krokiem Colin czul sie coraz mniej pewnie.
To naprawde wyglada jak nawiedzone – pomyslal.
Dom Kingmana z cala pewnoscia znajdowal sie w granicach Santa Leona, byl jednak oddzielony od reszty miasta, jakby nikt nie chcial ryzykowac mieszkania w jego poblizu. Stal na szczycie wzgorza i sprawowal piecze nad obszarem o powierzchni pieciu czy szesciu akrow. Przynajmniej polowe tego terenu stanowil niegdys zadbany ogrod, ale juz dawno temu cala te okolice pokrylo zielsko i chwasty. Polnocny odcinek Hawk Drive konczyl sie slepo szerokim placem przed posiadloscia Kingmana, a poniewaz nie bylo tu juz latarni, stare domostwo wraz z zachwaszczonym terenem otulaly glebokie cienie, rozpraszane gdzieniegdzie przez blask ksiezyca. Nizej na wzgorzu, po obu stronach ulicy, przysiadly nowoczesne domy, zaprojektowane w stylu kalifornijskim, czekajace ze zdumiewajaca wprost cierpliwoscia na obsuniecie ziemi czy kolejna fale wstrzasow od strony San Andreas Fault. Gorna czesc wzgorza zajmowala tylko posiadlosc Kingmana. Zdawalo sie, ze dom trwa w oczekiwaniu na cos o wiele bardziej przerazajacego, cos znacznie gorszego niz trzesienie ziemi.
Budynek byl zwrocony fasada w strone miasta, polozonego nizej, i morza, niewidocznego noca, chyba ze ogladanego jak negatyw – jako rozlegla plama czerni. Byl ogromna, rozpadajaca sie rudera, imitujaca styl wiktorianski: ozdobiona przesadna liczba kominow, szczytow i poreczy. Burze pozrywaly dachowki. Ozdobny gzyms byl popekany, a w niektorych miejscach nie bylo go w ogole. Okiennice, jesli przetrwaly, zwisaly przekrzywione, zaczepione na pojedynczym zawiasie. Biala farba wyblakla. Drewniana elewacja byla srebrzystoszara, wypalona przez slonce i wychlostana przez wiejacy bezustannie morski wiatr, gdzieniegdzie pokryta plamami wilgoci. Stopnie prowadzace na ganek zapadly sie, a porecz byla polamana. Polowa okien, jakby ktos wybral je przypadkowo, byla zabita na glucho, ale inne niczym nie zabezpieczone, roztrzaskaly wichry i kamienie przechodniow – blask ksiezyca wydobywal z mroku sterczace drzazgi szkla, wgryzajace sie w czarna pustke. Pomimo swego oplakanego stanu dom Kingmana nie sprawial wrazenia calkowitej ruiny – jego widok nie wywolywal smutku i tesknoty w sercach tych, ktorzy na niego patrzyli, jak bywalo to w przypadku wielu niegdys okazalych, teraz upadlych domostw. Mimo zniszczonych murow tetnil zyciem, byl wciaz przerazajaco… zywy. Gdyby rzeczy martwej mozna bylo przypisac jakies ludzkie cechy, jakies emocje, to ten dom nalezaloby okreslic jako pelen zlosci i gniewu. Wsciekly.
Ustawili rowery przy bramie wejsciowej. Byla to ogromna, zardzewiala krata z wizerunkiem slonca posrodku.
– Niezle miejsce, co? – spytal Roy.
– Owszem.
– Chodzmy.
– Wejdziemy tam?
– Pewnie.
– Nie mamy latarki.
– No to wejdzmy chociaz na ganek.
– Po co? – spytal drzacym glosem Colin.
Roy przeszedl przez otwarta brame i ruszyl w strone domu sciezka wylozona polamanymi plytami kamiennymi, ktore porastaly teraz sklebione chwasty.
Colin podazyl za nim kilka krokow, nastepnie zatrzymal sie i powiedzial”
– Poczekaj. Roy, poczekaj chwile.
– O co chodzi? – Roy odwrocil sie.
– Byles tu przedtem?
– Oczywiscie.
– A w srodku?
– Raz.
– Widziales jakies duchy?
– Nie. Nie wierze w nic takiego.
– Ale mowiles, ze ludzie widywali tu rozne rzeczy.
– Inni. Ja nie.
– Mowiles, ze to nawiedzone miejsce.
– Powiedzialem ci, ze inni tak mowili. Zdaje mi sie, ze opowiadaja bzdury. Ale wiedzialem, ze ci sie tu spodoba, skoro jestes takim milosnikiem horrorow.
Roy znow ruszyl wzdluz sciezki. Po kilku krokach Colin powiedzial”
– Poczekaj.
Roy spojrzal za siebie i usmiechnal sie.
– Boisz sie?
– Nie.
– Akurat!